Było
to w czasach Jagiełłowego panowania. Na skalistym zboczu rycerz Bolech, zwany
Wielgoszem, zbudował kamienny, wieżasty zamek. Skały barwę miały jasną niby
księżycowe światło, a u ich podnóża płynął wartko srebrnobłękitny
Prądnik.
Zamek
był piękny, jak przystało na rycerską siedzibę, i piękna była cała okolica.
Tylko rycerz Bolech szczęścia tu nie zaznał. Jego ukochana małżonka zmarła przy
urodzeniu córeczki, a on sam był ciężko chory. Nogi miał bezwładne i całe dnie
spędzał w komnacie, na ławie pięknie rzeźbionej, wyłożonej wilczymi
skórami.
Mijały
lata. Smutno było w zamku nad Prądnikiem i tylko czasem rozpraszał ten smutek
perlisty śmiech jasnowłosej Elżbietki, jedynej córki Bolecha. Rycerz kochał swą
jedynaczkę, ale najchętniej widział ją, jak ujeżdżała niespokojne konie,
wywijała małym mieczem lub próbowała naciągnąć kuszę. Elżbietka zaś,
cicha i spokojna, wolała zrywać kwiaty, haftować płótno złocistymi nićmi i
spędzać wieczory przy kołowrotku.
Pewnego
dnia w słoneczny poranek dziewczyna, wraz z ulubioną dwórką Bedą, rada biegała
po łące, zrywała stokrocie i bawiła się w gonionego. Ale zaledwie zmęczone
dziewczęta przysiadły nad brzegiem Prądnika, aby chwilę odpocząć, usłyszały
głośny tętent. To jakiś rycerz na czarnym koniu pędził w stronę zamku na czele
małego orszaku.
-
Któż to może być?- Beda podniosła się szybko- Wracajmy Elżbietko, zobaczymy,
kto przybywa w gościnę!
Pochwyciły
się więc za ręce i szybko pobiegły do zamku. Gość siedział tymczasem przy łożu
Bolecha i prawił:
"...przeto
aby zgnieść potęgę zakonu krzyżackiego, król jegomość wzywa całe
rycerstwo..."
Przystanąwszy
za drzwiami ojcowskiej komnaty, Elżbietka słyszała potem, zmieniony przez
rozpacz, głos ojca:
-
Okrutnie mnie los doświadcza, żem niemocą złożony i w tej potrzebie nie mogę
stanąć. Rany wojenne mi się odnowiły i moc wszelką w nogach mi odjęło. Konia
dosiąść nie mogę. Gdybym miał syna, co by zamiast ojca za miecz mógł chwycić...
Elżbietka
nie słuchała już dalej, tylko śpiesznie pobiegła do swojej komnaty. I z Bedą
już więcej tego dnia nie rozmawiała ani do kołowrotka nie siadła, tylko
chodziła po izbie nad czymś rozmyślając. Jeszcze potem w nocy Beda
słyszała jej niespokojne kroki.
Na
drugi dzień od rana na próżno szukano Elżbietki. Nie było jej też w zamku ani w
dolinie, ani w pobliskich zagajnikach. Nie było też w stajni jej jałowitnego
konia, a z zamkowej zbrojowni zniknęła zbroja z błękitnej stali i tarcza z
godłem rodowym Wielgoszów. Nie było też miecza, który ongiś Bolech Wielgosz
zdobył, potykając się z frankońskim
rycerzem.
A
Elżbietka, ukrywszy pod hełmem jasne warkocze, ujęła w swoje dziewczyńskie ręce
ten miecz i- jak mówi legenda- zamiast chrobrego ojca stanęła w grunwaldzkiej
potrzebie. A że godnie wsławiła imię ojcowe i ojcową stała się dumą- od tego
czasu zamek nad Prądnikiem i całą okolicę zaczęli nazywać ludzie Ojcowem, co do
dzisiejszych dni pozostało. Zaś jeszcze przeto sto lat temu podróżni, którzy
zwiedzali zamek ojcowski, mogli oglądać na jednej ze ścian zniszczone przez czas
malowidło: wizerunek dziewczyny o jasnych warkoczach i łagodnej, zadumanej
twarzyczce. W ręce trzymała kwiat stokroci. Być może, waleczny rycerz Bolach,
zwany Wielgoszem, pozwolił córce, gdy z wojny wróciła, zbierać kwiaty, wić
wianki i zasiadać przy kołowrotku?...
Maria
Krüger ze zbioru "Zaklęty pierścień"
-Snoveed
Wow, ciekawa historia. Taka polska Mulan :D
OdpowiedzUsuń