Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różności. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różności. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 stycznia 2018

Asasyni

Brak komentarzy:
I nadszedł ten czas czyli ostatni blog o tajnych stowarzyszeniach. Zajmiemy się organizacją, którą każdy zapewne zna z gier Ubisoftu, Asasynami. Znani są też również pod nazwą Nizaryci lub Hashishini 
od palonego przez nich haszyszu. Byli oni muzułmańską grupą skrytobójców. Powstała ona w latach 90. XI wieku.

Asasyni:Początek

Nizaryci byli spadkobiercami Przybytku Wiedzy. Przybytek powstał 
w roku 1000. Wszyscy jego członkowie w całości wywodzili się z jed- nego odłamu islamu szyickiego- ismailitów.
Islam podzielił się po śmierci Mahometa na dwa odłamy, szyitów (uważali, że następcą Mahometa powinien być ktoś z członków rodziny) i sunnici (oni uważali, że powinien go zastąpić jeden z jego najbliższych doradców). Szyici dzielili się jeszcze na dwie podgrupy, imamici (uważali, że było 12 prawdziwych imamów) i ismailici (według nich było ich tylko siedmioro). I właśnie z tej drugiej grupy wywodzili się członkowie Przybytku wiedzy.
Uczniom, którzy byli kuszeni poznaniem wiedzy tajemnej, robiono pranie mózgów, zasiewano wątpliwości w sercach. Akolita mógł zdobyć jeden z dziewięciu stopni wtajemniczenia. Każdy kolejny poziom charakteryzował się większym wypraniem mózgu i posłuszeństwem co do zwierzchników. Motto Przybytku Wiedzy brzmiało: „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”. Jednak po kilkudziesięciu latach Przybytek przestaje działać, a nauczyciele stamtąd nauczali dalej w ta- jemnicy.
Jednym z słuchaczy takiego nauczyciela był Hasan Sabbah, założyciel Asasynów. Przejął on od Przybytku Wiedzy dziewięciostopniowy poziom wtajemniczenia oraz motto. Udoskonalił on metody prania mózgu i podporządkowywania sobie ludzi. Za główną siedzibę Asasynów robiła twierdza Alamut (Gniazdo orła) w górach Elbrus, którą wykupił.

Mózg można prać tylko nie wolno wyżymać

Skuteczny zabójca powinien być całkowicie posłuszny swojemu panu oraz nie wykazywać żadnych wątpliwości. Hasan wiedział co trzeba zrobić aby ten cel osiągnąć. Zaraz po przejęciu Alamutu kazał wybudować tajemny ogród, o którym wiedział tylko on i jego najbliżsi współpracownicy. W tym ogrodzie umieścił hurysy. Gdy przyjmowali do stowarzyszenia jakiegoś nowicjusza (byli to przeważnie mężczyźni 
w wieku 12-20 lat) pierwsze co z nim robili to odurzali takiego delikwenta, w takim stanie był przenoszony do ukrytych ogrodów. Gdy adept się budził z narkotycznego snu był otoczony przez piękne dziewoje. Kobiety mówiły mu, że znajduje się się w raju. Podczas pobytu młodzieniec miał wszystkiego pod dostatkiem. Po dniu spędzonym 
w tych ogrodach, hurysy ponownie go otumaniały narkotykiem i ‘wracał’ do rzeczywistości. Po ponownym przebudzeniu część młodzieńców popełniało samobójstwo aby tylko wrócić do raju. Hasan musiał sprecyzować, że aby akolici mogli doświadczyć ponownie raju muszą wykonywać posłusznie jego rozkazy.
Abdel-Rahman w swojej ‘Sztuce podstępu’ opisał jeszcze jedną metodę motywacyjną. Otóż w zamku była specjalna komnata, w której był dół. Do niego wchodził ktoś dobrze wszystkim znany. Nad powierzchnie wystawała tylko głowa. Dziurę maskowano tak aby nikt jej nie zauważył. Do tego pokoju wpuszczano po kolei akolitów, a głowa mówiła im, że wróciła na chwilę do żywych aby opowiedzieć jakie to dobrodziejstwa po śmierci czekają wszystkich Asasynów za posłuszeństwo. Gdy wszyscy adepci wysłuchali co głowa miała do powiedzenia, wtedy Hasan podchodził do niej i za pomocą miecza oddzielał ją od reszty ciała. Taka głowa była później wystawiana na widok publiczny aby wszystko uwiarygodnić.
Tylko najzdolniejsi mogli liczyć na pełne wtajemniczenie. Legendy mówią, że dobrze wyszkoleni Asasyni na znak od zwierzchnika byli w stanie skoczyć z wysokiej wieży. Oczywiście kończyło się to ich śmiercią.

Każdy ma swoją cenę

Nie da się ukryć, że Asasyni byli skrytobójcami. Nie było dla nich ważne czy polują na chrześcijanina czy muzułmanina, wszystko zależało od wysokości oferty. Gdy dostali zlecenie na jakąś osobę, to mogła się ona czuć martwa.
Wykazywali się dużą cierpliwością i na wykonanie kontraktu mogli czekać kilka lat. Skutkowało to tym, że mogli spokojnie i niepostrzeżenie zbliżyć się do swojego celu. Posiadali też sporo uśpionych agentów co pozwalało im wtapiać się w różne społeczności. Przykładem wykorzystania uśpionych agentów może być zamordowanie Króla Jerozolimy Konrada z Montferratu. Został on zabity przez Asasynów przebranych za mnichów. W tym przypadku legenda mówi, że złapani zabójcy podczas tortur i śmierci nie wydali ani jednego dźwięku bólu, 
a zdzierano z nich skórę, a swój żywot skończyli na stosie.
Jednak gdy nie musieli mordować woleli wykorzystać łagodniejsze środki takie jak zastraszenie lub szantaż. Takie środki zastosowali na przykład w wypadku sułtana Nizama al-Mulka, który chciał raz na zawsze rozprawić się z Nizaretami. Jednak zmienił zdanie gdy obudziwszy się i zauważył tuż przy swojej głowę kartkę z ostrzeżeniem. Kartka ta była przybita sztyletem. Nikt z obozu, nawet strażnicy przy namiocie, nie zauważyli intruza.

Coś się kończy…

Tak jak ta seria o tajemnych stowarzyszeniach, tak i Asasynów spotkał koniec. W XIII wieku nikt nie mógł sobie poradzić z najazdami Mongolskimi, również Asasyni. Upadek rozpoczął się w 1256 roku gdy Mongołowie zdobyli Alamut czyli ich główną siedzibę. Stowarzyszenie zabójców przestało istnieć wraz z upadkiem ich ostatniej twierdzy Girdkuh. A było to w roku 1270.

~Dominik



sobota, 9 września 2017

Incydent w Ako czyli historia 47 roninów

Brak komentarzy:
Hollywood coraz częściej sięga po pomysły do kultury japońskiej. Dobrym przykładem jest Na skraju jutra, który jest oparty light novel All you need is kill czy hollywoodzka wersja Ghost in the shell. Jednak nie o nich będzie mowa, ale o historii, która posłużyła za kanwę do filmu 47 roninów z 2013 roku czyli przyjrzymy się Zemście roninów z Ako.



Historia prawdziwa

Wydarzenie to miało swój początek w roku 1701, a finał w 1703. Jednymi z pierwszych dzieł traktujących o tym zdarzeniu były Genroku Akō jinken (Sprawę Akō epoki Genroku) i Chūshingura (Skarbiec wiernych wasali).

W roku 1701 cesarz wyznaczył dwóch daimyou, którzy mieli wizytować szoguna Tsunayoshi Tokugawawe. Cesarskimi wybrańcami byli Naganari Asano z Ako i Date Sakyo-no-Suke z prowincji Iyo. Szogun skierował Kirę Toshinakę aby pomógł im w opanowaniu dworskiego protokołu. Toshinaka był wtedy mistrzem ceremoni. Kira miał traktować obu daimyou z wyższością i nie docenić prezentów, które dostał od Asano i Sakyo-no-Suke.

Choć z drugiej strony w żadnym ze źródeł historycznym nie ma wzmianki o takim zachowaniu mistrza ceremonii, więc możliwe jest, że większość negatywnych cech została już do niego przypisana przez twórców utworów opartych na tej historii. Trzeba też wspomnieć, że we wcześniej wymienionych dziełach Pan z Ako był nieskazitelny, jednak na podstawie Dokai Koshuki, raportu z 1690 roku o 243 daimyou, wynika że Asano awansował ludzi, którzy dawali mu hojne podarki . Z tego samego raportu wynika, że prowadził wybujałe życie seksualne.

Wracając jednak do naszej historii. Asano podczas uroczystości zaatakował nieuzbrojonego Toshinakę, któremu udało się ujść z życiem tylko z kilkoma zadraśnięciami. Gdy pytano Asano o powód ataku na Toshinakę odpowiedział on, że został przez niego obrażony, jednak nie podał żadnych szczegółów. Daimyou z Ako skazano na seppuku, złamał bowiem dwie zasady: nieatakowania nieuzbrojonej osoby oraz niewyciąganie miecza na dworze szoguna. Jego majątek skonfiskowano, a jego 300 samurajów zostało bezpańskimi samurajami czyli roninami. W Chūshingur przy seppuku towarzyszył Panu Asano jego najwierniejszy samuraj, Kuranosuke Oishi. Jednak tak naprawdę Oishi dowiedział się wszystkiego po fakcie. Zebrał on następnie około 200 samurajów i opowiedział im o wydarzeniach które zaszły na dworze szoguna, była to też okazja aby zorientować się na ile wojowników może liczyć. Okazało się, że 50 samurajów chciało dokonać zemsty.

W zemście przeszkadzało to, że Kira Toshinaka siedział w swoim zamku, który był dobrze pilnowany. Aby uśpić jego czujność wojownicy rozpierzchli się po całym kraju. Sam Oisho, aby zmylić Kirę zaczął się upijać i prowadzić rozwiązły tryb życia. Rozwiódł się też z żoną aby nie poniosła ona żadnych konsekwencji. Takie działania przyniosły zamierzony skutek. Po dwóch latach Toshinaka zmniejszył ilość straży na zamku. Oisho wraz z pozostałymi 46 roninami (trzech nie dożyło do czasu zemsty) postanowił zaatakować posiadłość Kiry. Atak miał miejsce pod koniec 1702 lub na początku 1703 roku. Akcja zakończyła się ścięciem głowy Toshinaki. 46 roninów zawiosło głowę Kiry na grób swojego Pana do świątyni Sengaku-ji. Czemu 46, a nie 47? Otóż jeden z roninów, Terasaka Kichiemon, pojechał aby poinformować wszystkich zainteresowanych o powodzeniu wendety.

Jednak żaden z uczestników wendety się nie cieszył. Było to spowodowane tym, że wiedzieli, że będą skazani na karę śmierci. Sam akt zemsty nie był złamaniem prawa, jednak litera prawa mówiła wyraźnie, że cel odwetu trzeba poinformować z odpowiednim wyprzedzeniem o planach zemsty. Oisho i spółka oczywiście tego nie zrobili. Szogun zastosował wyjątkowe złagodzenie kary. Zamienił karę śmierci na seppuku. Ta zmiana spowodowała to, że wojownicy mogli odejść z godnością i honorem, a nie jak pospolici przestępcy. Kary uniknął Terasaka Kichiemon, który wtedy miał 14 lat i szogun potraktował go łagodnie. Terasaka dożył 78 lat, a po śmierci został pochowany wraz ze swoim daimyou i współtowarzyszami broni.

Atrakcyjność 47 roninów.

Co sprawiło, że 47 roninów doczekało się wielu sztuk teatralnych (najbardziej znana to Chūshingura) oraz kilku ekranizacji, a co roku rzesza Japończyków odwiedza ich groby? Ich popularność leży najprawdopodobniej w tragizmie ich poczynań. Jako samuraje Asano musieli się zemścić na człowieku, który przyczynił się do śmierci ich Pana. Jednak złamali również zasadę co do poinformowania władz o planie zemsty. Jest to łatwe do zrozumienia jeśli porówna się jakimi siłami dysponowali roninowie, a jakimi Kira. Przełożenie powinności wobec swego Pana nad prawo i swoje życie pobudzało wyobraźnię im współczesnych i przyszłych pokoleń. Bo co jest wspanialsze niż poświęcenie życia dla kogoś innego?

Legenda 47 roninów, którzy do samego końca byli wierni swojemu Panu nadal jest żywa wśród Japończyków. Jest potwierdzeniem niezłomnego ducha Japonii. I zapewne doczeka się niejednego dzieła czy to w postaci filmowej, teatralnej czy innej.

~Dominik

czwartek, 10 sierpnia 2017

Magia lunarna

Brak komentarzy:
Od dawien dawna wiadomo, że Księżyc ma silny wpływ na nasze życie. Ci, którzy praktykują magię wiedzą, że trzeba bacznie obserwować w jakiej jest fazie. Ale to nie wszystko. W zależności od fazy wybiera się odpowiednią praktykę magiczną. Większość osób twierdzi, że faza Księżyca ma wpływ również na nasze sny. Cały cykl aspektów między Księżycem a Słońcem liczy sobie 18 lub 19 lat. Dopiero po tak długim czasie te ciała niebieskie znajdą się na dokładnie w samych pozycjach. 
 
Aby wiedzieć jaka jest dokładnie faza Księżyca nie trzeba się, aż tak bacznie przyglądać niebu. W XXI wieku mamy do dyspozycji kalendarz księżycowy, który precyzyjnie określa nie tylko fazę, ale również astrologiczne efemerydy. Praktykujący magię wiedzą, że jesień i zima, zwłaszcza jej wczesny okres, to najlepszy czas na usunięcie różnych przeszkód z życia. Największe szanse powodzenia ma się wtedy, kiedy Księżyc znajdzie się w znaku Koziorożca i będzie go ubywać (między pełnią a nowiem). Jeśli chce się przyciągnąć miłość do swojego życia wtedy należy wybrać okres, kiedy Księżyca przybywa i znajdzie się on w znaku Wagi lub Byka.
 
Bardzo rzadka zdarza się, aby w jednym miesiącu były dwie pełnie. Taka sytuacja miała miejsce w XX wieku zaledwie 40 razy i jest nazywana Niebieskim Księżycem. Wypada średnio raz na 2-3 lata i to w miesiącu, który liczy 31 dni. Adepci magii twierdzą, że wtedy potęga energii lunarnej wzrasta dwukrotnie. Niektórzy jednak twierdzą, że wtedy ma się pecha. Niebieski Księżyc wykazuje jednak silne właściwości magiczne. Dobrze jest w tym okresie wyznaczyć sobie cele na długi okres czasu i obserwować ich rozwój do kolejnego Niebieskiego Księżyca. Należy jednak bardzo uważać w tym okresie, gdyż cel do którego się dąży musi być ściśle określony, a sam efekt rytuału magicznego nawet dwukrotnie silniejszy.
 
Wiccanie zgodnie twierdzą, że bogini Księżyca to Potrójna Bogini. Ma ona aspekt Dziewicy, Matki oraz Staruchy. Bywa nazywana Wielką Matką, a z łaciny – Magna Dei. Dziewica kojarzy się z nowiem. Uważana jest za córkę, źródło inspiracji oraz towarzyszkę. W starożytnej Grecji łączono ją z Artemidą – obrończynią dzieci i zwierząt, łowczynią i oczywiście dziewicą.
 
Pełnia Księżyca była uosabiana z Matką, która prowadzi przez życie, uzdrawia i naucza. Starożytni Grecy wierzyli, że tą rolę pełniła Afrodyta zrodzona z morskiej piany, bogini miłości i piękna. Starucha z kolei (nazywana również Martiarchinią) to czas przypisany ubywającemu Księżycowi, kiedy to można przewidzieć przyszłość, doznać Jej mądrości i magicznej wiedzy. W starożytnej Grecji ten czas należał do Hekate – nauczycielki wiedzy tajemnej, magii, bogini ciemnego nieba i Niższego Świata.
Podsumowując – 3 aspekty Potrójnej Bogini powiązane są z 3 fazami Księżyca. Nowiem włada Dziewica, pełnią – Matka, a kiedy Księżyca ubywa to rządzi Matriarchini. Warto wspomnieć, że praktykujący magię lunarną w trakcie rytuałów używają 3 świec – srebrnych lub białych. Dozwolone jest również używanie świec przypisanych różnym aspektom Bogini: czarnej symbolizującej Staruchę, białej – Dziewicę i czerwonej – Matkę.
 
Na koniec warto wspomnieć, że praktykujący magię, święta lunarne nazywają „esbatami”, które to odbywają się w pierwszą noc pełni Księżyca. To nie tylko czas przeznaczony do świętowania, ale również taki, który wypełniony jest prośbami kierowanymi do Bogini będącej w aspekcie Matki. W tym czasie odbywają się uczty dziękczynne za płodność i urodzaj, które to są darami Bogini Matki.
 
 
- Frey

piątek, 14 lipca 2017

Zakon różokrzyżowców

Brak komentarzy:

      Za datę początku Zakonu Różokrzyżowców można uznać rok 1616 kiedy to ukazały się Chymiczne zaślubiny Christiana Rosenkreutza. Autorstwo tej księgi przypisuje się protestanckiemu pastorowi Johannowi V. Andrea. Dwa inne ważne tytuły dla Różokrzyżowców też przypisuje się jemu. Tymi pismami są Fama Fraternitatis (Sława Bractwa) i Confessio Fraternitatis (Wyznania Bractwa).
      Fama… i Confessio… nawoływały do radykalnej zmianie w sferze moralnej, intelektualnej i światopoglądowej. W Famie po raz pierwszy pojawia się terrmin rosae crucis czyli różany krzyż. Również tu pojawia się pierwsza wzmianka o Christianie Rosenkreutzu, a w Confessio są opisane okoliczności odnalezienia jego grobu.

Księga od której wszystko się zaczęło

      Chymiczne zaślubiny Christiana Rosenkreutza były trzecim manifestem Johanna Andrea, ale to one zdobyły największą sławę i dały impuls do powstania Bractwa Różo-krzyża. Zaślubiny to swojego rodzaju biografia Rosenkreutza. Christian był Niemcem i miał urodzić się 1378 roku w szlacheckiej rodzinie. Na przełomie wieków podróżował po krajach arabskich. Zgłębiał tam nauki tajemne i mistyczne, miał również poznać sposób na przedłużanie życia. Jak głosi legenda CHR odszedł na dobrowolnie w wieku 150 lat.

Róża- jeden z dwóch głównych symboli Różokrzyżowców


      Gdy zakończył swoją podróż postanowił wraz ze swoimi uczniami założyć tajne bractwo. Pierwotni członkowie złożyli obietnicę, że będą trzymać w tajemnicy istnienie zakonu przez 100 lat. Ich głównym celem było zgłębianie nauk ezoterycznych i pomaganie potrzebującym. W tym celu członkowie zakonu dużo podróżowali przy czym próbowali jak najmniej rzucać się w oczy1. Mieli się spotykać raz w roku w Świątyni Ducha Świętego.
      Gdy po opublikowaniu Chymicznych zaślubin zaczęły pojawiać się loże różokrzyżowców Johann Andrea przyznał się do napisania tej księgi i powiedział, że Zaślubiny to tak naprawdę satyra na alchemię. Jednak członkowie lóż uznali, że jeśli dzieło było żartem to i same wyznanie pastora może być również żartem i przeszli nad tym do porządku dziennego.

Od protestantów do masonów

      Loże różokrzyżowców były na początku dostępne tylko dla protestantów, jednak z czasem pozwolono katolikom wstępować w szeregi różokrzyżowców. I choć na początku zakon stawiał sobie za cel pogłębianie wiedzy o życiu i naturze to jednak z czasem zaczęto bardziej zajmować się ezoteryką i alchemią (rozważania na temat kamienia filozoficznego), a członkowie poszukiwali mitycznych korzeni swojej organizacji.
      Fantastyczny etap życia zakonu zaczął swoimi dziełami zgorzelski szewc Jakub Böhme. Jego prace były inspiracją dla niemieckiego prawnika Johanna Georga Gitchela. Gitchel. Według niego aby osiągnąć oświecenie wystarczy wsłuchać się w Głos Boga we własnym Ja. Uważał również, że w tym procesie przeszkadza życie i jego potrzeby. Zwolennicy tej doktryny unikali pracy, a Ci bardziej gorliwi, którzy chcieli osiągnąć anielski poziom czystości odmawiali nawet seksu. Finalnie przez głoszone przez niego poglądy Gitchel trafił do więzienia.
      Do roku 1750 loże różokrzyżowców rosły w siłę pochłaniając mniejsze organizacje. Jednak od tego roku Różokrzyżowcy zaczęli być pochłaniani przez loże masońskie. Od 1850 w Wielkiej Brytanii i USA Masoni zaczęli tworzyć loże różaneczników.
      Obecnie Zakon Różo-krzyża nie istnieje, jednak możemy spotkać organizacje takie jak AMORC lub Lectorium Rosicrucianum2 są uznawani za kontynuatorów idei Różokrzyżowców.

Nazwa i symbole

      Są dwie teorie skąd wzięła się nazwa różokrzyżowców. Pierwsza mówi, że pochodzi ona od nazwiska wspomnianego wcześniej Christiana Rosenkreutza. Jego nazwisko można przetłumaczyć jako różany krzyż. Druga teoria mówi, że zakon swoją nazwę wziął od swoich głównych symboli czyli róży i krzyża.
      Róża miała oznaczać nakaz dochowania tajemnicy oraz milczenie. Pozioma belka krzyża oznaczała świat materialny, pionowa duchowy, połączone w krzyż miały symbolizować świat jako całość. Róża i krzyż jako całość były symbolem wymiana wiedzy tajemnej i alchemicznej.
~Dominik

1Uzyskiwali to m.in. ubieraniu się jak miejscowi
2Lectorium Rosicrucianum działa również na terenie Polski

środa, 1 marca 2017

Masoni

Brak komentarzy:
Masoneria, jaką znamy dziś, powstała 24 VI 1717 roku w tawernie Jabłonka (Apple tree). Wtedy to cztery brytyjskie loże masońskie założyły Wielką Lożę Brytyjską. Z Anglii idea dotarła do Francji, a następnie rozeszła się po całym kontynencie. Masoni swoje mityczne początki wywodzą od pierwszego człowieka czyli Adama, jego listek figowy miał symbolizować fartuch, a jego syn Kain miał być pierwszym wolnomularzem. Z ruchem masońskim miał być też powiązany Hiram czyli budowniczy Świątyni króla Salomona. Został on zamordowany, ponieważ nie chciał zdradzić swoich budowlanych sekretów. Masoni mieli mieć też powiązania z Templariuszami, do tej sprawy wrócimy trochę później

Zbudujemy nowy dom

Zostawmy jednak mityczne początki masonerii. Faktem jest, że współczesne loże masońskie wzięły swój początek od średniowiecznych cechów budowniczych. Wolnomularze (bo tak ich nazywano) byli najbardziej wpływową i cieszącą się największą swobodą grupą społeczną. Wszystko to przez posiadaną przez nich wiedzę o stawianiu monumentalnych budowli. Nie chcąc stracić swoich przywilejów strzegli zazdrośnie swojej wiedzy. Z tego powodu opracowali system tajnych znaków, który miał posłużyć do odróżnienia wtajemniczonych od profanów. A że znaczna część tych ludzi została przyuczona do zawodu przez mnichów (wtedy najbardziej wykształconą grupę społeczną), to wolnomularze cechowali się silnym kodeksem moralnym i potrzebą samodoskonalenia.

Cyrkiel i węgielnica- jeden z bardziej znanych symboli masońskich



Wraz z rozwojem nauki i technologii budowniczy powoli tracili na znaczeniu. Jednak ich tradycja została przejęta przez ludzi spoza fachu, oczywiście z pewnymi modyfikacjami. I tak loże wolnomularskie przestały zrzeszać tylko budowniczych, a nawet powoli zostawali wypychani przez osoby z zewnątrz. Do lóż zaczęto przyjmować osoby wybitne i wpływowe. Członków lóż zaczęły coraz bardziej zajmować sprawy światopoglądowe, moralne i filozoficzne. Ze starych czasów zostały symbole i stopnie wtajemniczenia czyli uczeń, czeladnik i mistrz (tak zwany ryt uniwersalny lub świętojański). W późniejszym czasie pojawiły się też inne ryty. I dochodzimy tu do roku 1717 roku. Rok ten jest uważany za początek lóż masońskich. Członkowie działali według zasad chrześcijańskich, jednocześnie , dzięki rozumowi, oczyszczając je z zagadek. Masoni Boga nazywali Wielkim Architektem.

piątek, 17 lutego 2017

Iluminaci

Brak komentarzy:
Dziś porozmawiamy o Iluminatach. Przedstawię w tym blogu jedynie fakty, choć gdzieniegdzie pojawią się teorie spiskowe, bo jednak bez nich trudno mówić o Iluminatach. Stowarzyszenie zostało założone w 1 V 1776 roku przez bawarskiego jezuitę Adama Weishaupta. Choć podobno prawdziwym inicjatorem był Dom Rotschildów. Byli oni jednymi z najbardziej wpływowych rodzin w Europie. Mayer Amschel Rotschild, założyciel rodu, był doradcą heskiego księcia Wilhelma IX. Rotschildowie w XIX wieku mieli mieć pod swoją kontrolą większość rynku finansowego w Anglii.
Wracając jednak do Iluminatów, swoją nazwę wzięli od łacińskiego 'iluminati' czyli 'oświecenie'. Struktura stowarzyszenia była podobna do organizacji Loży Masońskiej. Jako, że Weishaupt był jezuitą, to motto Iluminatów było takie samo jak hasło tego zakonu: „Rozum ponad namiętność” Ich celem było zastąpienie wiarę w Boga wiarą w Rozum. Miało to spowodować kres wszelkich wojen i sporów. Ludzie mieli stać się bardziej moralni i potrafić stanąć ponad podziałami religijnymi i politycznymi
 
Członkowie stowarzyszenia mieli wywodzić się z wysokich sfer społecznych, mieli to być ludzie wpływowi, wizjonerzy, uczeni, liberałowie. Każdy z członków dostawał klasyczne imię takie jak Caro, Spartacus czy Lucian. Członkowie dopiero gdy przeszli inicjację dowiadywali się, że są trybikami w maszynie teozoficzno-politycznej. W ciągu czterech lat Iluminaci mieli 60 insynuatorów czyli członków, którzy byli odpowiedzialni za werbowanie nowych ludzi, jednocześnie nie wyjawiając im prawdziwych celów stowarzyszenia. W roku 1786 Iluminaci mieli swoje loże w Europie, Afryce i Ameryce Północnej.
Aby udało się osiągnąć Utopię, o której marzyli Iluminaci nie wystarczą tylko odpowiednie środki finansowe. Potrzebne są też środki nacisku. Otóż każdy z członków Iluminatów miał za zadanie szpiegować i szpiegować ludzi, z którymi się spotykają i składać raport swoim zwierzchnikom. A że członkami stowarzyszenia byli ludzie z wyższych społecznych to i osoby, z którymi się spotykali pochodzili z tych stref. Ten aparat wywiadowczy miał być narzędziem do kontroli opinii społecznej oraz pomóc podporządkować sobie władców i polityków. Bo każdy wie, że dobry szantaż jest bardzo pomocny w tych rzeczach.
 
W roku 1777 Iluminaci nawiązali współpracę z bawarską Lożą Masońską. Jednak według teorii spiskowej Iluminaci przejęli władze nad tą lożą. Po paru latach tej współpracy oświeceni masoni byli obecni w kilku europejskich krajach. Współpraca między tymi dwoma stowarzyszeniami układała się dobrze do roku 1787. Wtedy to wypłynęły prawdziwe cele Iluminatów, a Masoni zerwali z nimi współpracę. Opinia publiczna nastawiła się przeciwko Iluminatom. Również w tym roku w Bawarii władze ustanowiły karę śmierci za bycie w tym stowarzyszeniu. Te zdarzenia zmusiły członków do zwiększonej konspiracji. Niedługo po tych wydarzeniach Weishaupt wrócił do Jezuitów i nawet napisał kilka tekstów przepraszających i potępiających jego dzieło.
 
Nie wiemy kiedy dokładnie rozpadło Stowarzyszenie Iluminatów. A może faktycznie nadal istnieją? Na zakończenie wyjaśnijmy sobie jeszcze kwestię Oka Opatrzności, które jest uznawane za najpopularniejszy symbol Iluminatów. Muszę was zmartwić, ponieważ ten symbol nie należy do Iluminatów. Jest on wykorzystywany przez Masonów. Choć może mieć tu na znaczeniu właśnie fakt, że Iluminaci i Masoni współpracowali (może nawet Ci pierwsi przejęli kontrolę nad tymi drugimi) ze sobą i często są utożsamiani przez to. I na tym ten blog się kończy.
~Dominik

sobota, 7 stycznia 2017

Recenzja - “Władczyni Mroku” K. C. Hiddenstorm

1 komentarz:
Otrzymawszy „Władczynię Mroku”, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nigdy wcześniej nie słyszałam ani jej tytułu, ani nazwiska autorki. Opis brzmiał intrygująco, okładka bardzo mi się spodobała, więc... Czemu by po książkę nie sięgnąć?
Widać, że autorka miała pomysł. Fakt, w ostatnich latach pojawiło się sporo utworów o diabłach, aniołach, demonach, w końcu Edward i Stefano zostali zastąpieni przez Lucyfera i Gabriela. Mimo to, książka miała potencjał. Początkowo była nudna – nieinteresujący, przesadnie mroczny prolog, najwyraźniej mający wzbudzić w czytelniku zaintrygowanie. Niestety zamiast czuć zaciekawienie, można odczuć wręcz zażenowanie stereotypową „mroczną” dziewczynką.
 
Później robi się znacznie ciekawiej. Autorka przedstawia nam zarys intrygi. Poznajemy być może najciekawszą postać z całej książki, Lilith. W odróżnieniu od Megan, Lilith wręcz pchała fabułę do przodu. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron Władczyni Mroku była zdecydowanie najciekawsza. Jej czyny, uczucia, relacje z innymi bohaterami sprawiały, że mogłam dalej czytać. Nie mogę tego samego powiedzieć o Megan. Fragmenty książki, w których poznajemy jej perypetie, są niewiarygodnie nudne. Co chwilę otrzymujemy kolejne wspomnienia niemające dla fabuły żadnego znaczenia. Podejrzewam, że gdyby pominąć te momenty, kiedy bohaterka opisuje swoją nieprzyjemną przeszłość, książka byłaby znacznie bardziej zjadliwa.
 
Bohaterowie, nie licząc Lilith, także nie zachwycają. Większość jest absolutnie stereotypowa, nudna i przewidywalna. Od tego ostatniego wyjątek stanowi Megan. Spodziewałam się, że ta postać będzie młodziutką dziewczyną po szkole średniej, co mogłoby tłumaczyć jej nieodpowiedzialne, głupie zachowanie. Niestety Megan była już dorosłą, jednak bardzo niedojrzałą kobietą. Lubię, kiedy bohaterowie mają wady, dzięki temu są bardziej realni, a ja mogę się z nimi bez problemu utożsamić. Tutaj jednak postaci... nie mają pozytywnych cech. Wielu po prostu irytuje i męczy.
Na szczęście pozostaje Lilith. Władczyni Mroku wyraźnie się wyróżniała na tle innych bohaterów. Miała złożoną osobowość. Najpierw przedstawiona jako wyrafinowana, wręcz rozwiązła kobieta, pozbawiona skrupułów i uczuć, będąca w stanie bez najmniejszych problemów zabić przypadkową osobę, później pokazuje swoją drugą naturę. Potrafi być namiętna, bez problemu przedstawia swoje emocje.
 
Podczas czytania odniosłam wrażenie, że autorka napisała tekst, zaniosła go do drukarni i na „własną rękę” go wydrukowała. Podejrzewam, że gdyby ktoś jej pomagał i doradzał, książka byłaby znacznie lepsza. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że „Władczyni Mroku” ani przez sekundę nie miała do czynienia z redakcją. Początkowo zaznaczałam niektóre „smaczki”, jednak szybko się poddałam. Między innymi dlatego:
 
„- Nie boisz się zostawiać jej tam samej, skarbie? A co, jeśli przypadkiem wezwie prawdziwego Księcia Ciemności lub postanowi złoży
 
kota sąsiadów w ofierze? Co wtedy? Zapisałaś sobie numer do jakiegoś okolicznego egzorcysty? - zadrwił, gdy przekraczali próg kuchni.”
 
~ „Władczyni Mroku” K.C. Hiddenstorm. Pisownia oryginalna.
Z bólem wspominam także o takim sposobie zapisania wyrazów: „nie ważne” oraz „powiedział by”. 
 
„Władczyni Mroku” bardzo przypomina niedokończony produkt. Nie chcę się rozpisywać o rodzaju papieru, fontach czy ilustracji. Sam tekst zawiera niedociągnięcia. Błędy rażą, bohaterowie w większości przypadków irytują, fabuła momentami jest ciekawa, momentami męcząca. Moim zdaniem zdecydowanie nie warto wydawać na ten tytuł 59 zł. Nie mogę polecić tej książki. Chciałabym. Zawsze staram się znaleźć w lekturze jakieś pozytywy, jednak w tej... nie ma żadnych. Mam nadzieję, że kiedyś autorka wróci do tej historii, dopracuje ją i ponownie wyda, tym razem lepszą.
 
Ocena: 3/10
 
~ Azrael

czwartek, 8 grudnia 2016

Konkurs

Brak komentarzy:
Drodzy Czytelnicy!

Tym razem Redakcja FMM wspólnie z Business & Culture przychodzi do Was z konkursem, w którym można wygrać egzemplarz „Władcy Pierścieni” – książki do kolorowania.
Aby stać się jej szczęśliwym posiadaczem wystarczy jedynie wygrać nasz konkurs. Żeby to zrobić należy przygotować wyjątkowy cosplay z „Władcy Pierścieni”.


Oczywiście zupełnie przypadkowo i przy okazji można urządzić Sylwestra w klimacie „Władcy Pierścieni” 
To od Was zależy kim się staniecie: drobnym hobbitem o zarośniętych stópkach jak Frodo, czy Sam, czy może majestatycznym i władczym Gandalfem, a może cudnej urody elfem o uwodzicielskim spojrzeniu i w obcisłych leginsach o wdzięcznym imieniu Legolas?

Na Wasze zdjęcia w tych wyjątkowych kreacjach czekamy do 6.01.2017. 

Ślijcie je na nasz adres mailowy: 

fantastykamitologia@wp.pl
Zastrzegamy sobie prawo do opublikowania zdjęć na naszym profilu na face boku. Jeśli ktoś nie wyraża zgody publikacji pod imieniem i nazwiskiem to prosimy o podanie pseudonimu.



 
- Frey

poniedziałek, 5 grudnia 2016

FIKCYJNE RELIGIE #4

Brak komentarzy:
Dzisiaj przeniesiemy się do świata gier (i, w pewnym stopniu, książek). Gry często są traktowane jako coś gorszego. Wiele osób patrzy na graczy znacznie mniej przychylnie niż na miłośników książek. Wciąż obecne jest przekonanie, że na komputerze lub konsoli możemy odpalić tylko strzelanki i wyścigówki, oczywiście zupełnie pozbawione fabuły bądź postaci.
 
W rzeczywistości, chociaż oczywiście nadal na rynku mamy gry polegające na strzelaniu do bezimiennych wrogów bądź skręcaniu na torze wyścigowym, to ogromną popularność zyskały gry mające fabułę. Główny wątek, akcje poboczne, szczegółowe, pełne zakamarków mapy, bogactwo kulturowe i społeczne... Obecnie przenoszenie się do świata gier to przenoszenie się także do innego świata. Czasami do średniowiecza ze smokami w bonusie, czasami do podwodnej krainy, czasami w odległą przyszłość.
Podczas rozgrywki nie tylko siekamy mieczem przeciwników i potwory, nie tylko zmieniamy zombie w durszlaki - mamy fabułę, mamy wątki główne i poboczne. Przyjaźnimy się z jednymi, walczymy z drugimi, romansujemy z trzecimi. W grach, podobnie jak w literaturze i filmach, mamy dużo motywów. Pojawiają się także religie i sekty. 
 
Zacznijmy od postapokalipsy. Bez wątpienia jedną z najsłynniejszych serii gier na świecie jest Fallout. W Fallout 3 oraz Fallout 4 pojawia się zgrupowanie zwane jako Dzieci Atomu. Jest to organizacja znajdująca się w Megatonie, miejscowości nieprzypadkowej, gdyż założonej tuż przy atomowym niewypale. Dzieci Atomu są sektą czczącą tę bombę. Na co dzień nikomu nie zagrażają, chociaż mogą obawy wzbudzać założenia kultu, np.: Wielka Wojna, wydarzenie, w wyniku którego świat uległ zniszczeniu, zostaje poddana niemal sakralizacji. Dzieci Atomu to aktywna grupa, mająca swoje obrzędy. Podczas gry można dostrzec modlących się ludzi. Nie bez znaczenia pozostaje przywódca sekty, Spowiednik Cromwell, który wygłasza kazania. 
 
Fallout nie jest jednak jedyną serią postapo, w której występuje fikcyjna religia. W tym przypadku wiara nie jest tak oczywista, za to odgrywa bardzo dużą rolę. Mowa o serii S.T.A.L.K.E.R. Już w pierwszej części gry (Cień Czarnobyla) mamy do czynienia z obiektem kultu frakcji - Kryształem Monolitu. Jego wyznawcy głoszą, iż to obiekt z kosmosu, posiadający niewyobrażalnie wielką moc. Potrafi spełnić każde życzenie, dlatego powinien zostać chroniony przed innymi. 
 
W rzeczywistości Kryształ to dzieło twórców projektu "Świadomość-Z". Za pomocą iluzji pozbywa się tych, którzy do niego docierają. Spotkanie z nim nigdy nie kończy się dobrze. Przykładem może być Doktor, który poprosił Monolit o możliwość pomagania każdej żywej istocie, jednak w wyniku tego przestał rozróżniać ludzi i mutanty. Główny bohater gry ma pięć możliwych zakończeń związanych z Kryształem. Nieważne, czy jego życzenie będzie egoistyczne, czy mające dobre intencje - pragnienia nie zostają spełnione, a postać cierpi - czy to zostanie przysypany przez dach, czy to zmienia się w metalową figurę. Ciekawy jest skutek życzenia "Chcę rządzić światem". Po wypowiedzeniu tych słów bohater ginie, a jego duch, czy też świadomość, trafia do wnętrza Kryształu. Czyżby Monolit - choćby tylko w swoim mniemaniu - miał zdolność władania światem? 
 
Jak się okazuje, ta fikcyjna religia jest nieprawdziwa nawet w świecie gry. Obiekt kultu nie przywędrował do Zony z kosmosu ani nie spełnia życzeń. To projekt naukowy. Wierzący w Kryształ z kosmosu monolitowcy nie znają prawdy o swoim bóstwie, dzięki czemu twórcy dzieła mogą posługiwać się nimi w celu ochrony.
 
 
 ~ Azrael

środa, 9 listopada 2016

Transmutacja

Brak komentarzy:
Transmutacja to bardzo zaawansowana dziedzina magii. Polega ona na zamianie przedmiotu, osoby lub zwierzęcia w coś innego. Z języka łacińskiego „trans” znaczy „poprzez” a „mutatio” to „zmiana”. Opowieści związane z takimi przemianami obecne są w folklorze całego świata. Wystarczy sobie przypomnieć Kopciuszka i jej matkę chrzestną, która to zmienia myszy w konie, a dynie w karocę, którą tytułowa bohaterka dociera na bal, aby poznać swojego księcia. Każdy chyba zna „Piękną i bestię” oraz „Żabiego króla”, w których to bajkach młodzi i przystojni mężczyźni zostali zamienieni odpowiednio w potworka i rechoczącego płaza. Oprócz bajek mamy jeszcze mit Kirke, która to zmieniała swoich gości w wilki, niedźwiedzie, świnie czy lwy. 
 
Już Owidiusz (rzymski poeta) w swoich „Przemianach” opisał chyba jedne ze słynniejszych przypadków transmutacji. W jego dziele można znaleźć nie tylko stworzenie świata, czyli zamianę chaosu w ład, ale również historie z jego czasów. „Przemiany” zawierają około 250 historii o bohaterach, bogach i ludziach i ich niecodziennych przeobrażeniach. I tak oto nimfa Dafne uciekając w popłochu przez Apollem przemienia się w drzewo wawrzynu. Z kolei Arachne (prządka) zostaje karnie zmieniona w pająka za to, że ośmieliła się wyzwać na pojedynek tkacki Atenę. Najbardziej nieciekawy los moim zdaniem spotkał jednego ze śmiertelników – Akteona, który to ujrzeniu bogini Artemidy przemieniony został w jelenia, którego rozszarpały na strzępy własne psy. 
 
Owidiusz w większości swoich opowiadań pokazuje transmutacje dziejące się za pośrednictwem bogów, którymi kierują emocje takie jak gniew czy łaskawość. Nie można jednak zapomnieć o postaciach czy bogach, którzy sami mogą się zmieniać. I tak oto Zeus niejednokrotnie „widywany” był jako łabędź, gołębica, orzeł, baran czy też byk. Znani z mitologii skandynawskiej Loki i Odyn również wiedli prym w przemianie w zwierzęta. Co ciekawe nie tylko bogowie, ale również demony, trolle, elfy, wile czy ghule znane są z tego, że mogą się zmienić w co tylko zechcą jak np. obłok dymu, powabna niewiasta, woda czy skała. Moim zdaniem na specjalną uwagę zasługuje pewne średniowieczne, walijskie opowiadanie, w którym to Gwion Bach wykrada dar proroctwa z kotła czarownicy Ceridwen. Chcą w miarę niepostrzeżenie uciec z jej domostwa przemienia się w zająca, a wiedźma w charta. Zatem Gwion zmienia się w małego ptaszka, a Ceridwen orła. Następne złodziej chcąc zwiększyć swoje szanse zmienia się w ziarno pszenicy, gdy tylko dostrzega stóg świeżo skoszonej pszenicy w pobliskiej chacie. Ceridwen jednak była sprytniejsza, gdyż przeobraziła się w kurę, która grzebała dotąd dokąd nie znalazła właściwego ziarna i nie skonsumowała go. 
 
Od dawien dawna wiadome było, że czarownice mogą dowolnie zmieniać swoją postać. Apulejusz (rzymski pisarz) już w II wieku naszej ery dał popis swoich możliwości wymyślając, że mogą się one przedzierzgnąć w łasice, myszy, psy czy też ptaki. Oczywiście jego historie są wyssane z palca, a odzwierciedlały jedynie wierzenia tamtych czasów. Jednakże jak się okazało wieki później, czyli w trakcie polowań na czarownice, wiara w to, że czarownice mogą przybierać różne zwierzęce postaci (zwłaszcza kocie) była niezwykle powszechna. Procesy pełne były dowodów na to jak na ciałach oskarżonych znajdowano obrażenia dokładnie takie, jakie były zadane podejrzanym o czary zwierzętom. W jednym z głośniejszych procesów w XVI-wiecznej włoskim mieście Ferrara świadek zeznał, że zbił kijem kota, który zaatakował jego małego synka. Obrażenia te były ponoć widoczne na ciele czarownicy, której sprawa dotyczyła. Z kolei w Szkocji w 1718 roku pewnego mężczyznę rozzłościły koty mówiące ludzkim głosem. Był tym tak poruszony, że dwa koty pozbawił życia, a kilka innych mocno poturbował. Może nie byłoby w tym nadzwyczajnego jak na ówczesne czasy, gdyby nie fakt, że w podobnym czasie zostały znalezione zwłoki 2 kobiet, a inna z kolei dorobiła się tajemniczej rany na nodze. Był to ponoć kolejny dowód na to, że czarownice mogą się transmutować w koty. 
 
Oczywiście podania z całego świata mówią nie tylko o kobietach zmieniających postać, ale również o mężczyznach. Nieco inny typ transmutacji to wilkołactwo, czyli przemiana w wilka. Oczywiście nie każdy rejon świata obfituje w wilki, więc tam trzeba było opowiadać o innych „łakach”. I tak oto w Indiach słyszało się o tygrysołakach, w Amazonii o jaguarołakach, w Afryce o hienołakach, w jeszcze innych częściach świata można się było spotkać z przemianami w węże, krokodyle, szakale, niedźwiedzie czy kojoty. Zapewne ma to swoje źródło w szamańskich obrzędach w trakcie których ci magowie przywdziewali zwierzęce skóry i wydawali odgłosy charakterystyczne dla zwierząt. Mieli oni jeszcze zażywać środki halucynogenne, które wprowadzały w trans i dawały realne poczucie, że zmieniło się postać. Jeśli jednak to było za mało to zapewne widownia biorąca udział w takich rytuałach miała realne wrażenie, że oto na ich oczach dokonywała się prawdziwa transmutacja. 
 
 
- Frey

sobota, 5 listopada 2016

Praca konkursowa

Brak komentarzy:


 Autor:
Kasia Kapica


Chrześniak

Trzy głuche uderzenia rozdarły nocną ciszę, wdzierając się do wnętrza chaty. Mieszkanka domku poderwała się zaniepokojona ze swego posłania. Przetarłszy oczy, podeszła do kolebki dziecka, które powiła kilka dni temu. Niemowlę spało głęboko, a skromny blask płomieni z dogasającego paleniska oświetlał jego twarzyczkę. Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by pogłaskać pociechę. W tej samej chwili znów rozległo się pukanie. Wystraszona, wzdrygnęła się i cofnęła dłoń.
Nagle do środka wtargnął zimny podmuch, który rozbudził żar w kominku. W czarnym prostokącie drzwi stała przygarbiona postać. Starzec zamknął je za sobą i spojrzała się na gospodynię, której wzrok mężczyzny zmroził krew w żyłach.
- Czego chcesz? – zapytała zdławionym głosem, zasłaniając swym ciałem kolebkę.
Starzec nie odpowiedział. Powoli podszedł do kołyski i przyjrzał się dziecku. Kobieta stała jak sparaliżowana, nie wiedząc jak zareagować.
- Ładne dziecko – powiedział obojętnym tonem – jak mu na imię?
- Nie ma imienia. Nie został jeszcze ochrzczony – wychrypiała, dziwiąc się samej sobie, że rozmawia z obcym człowiekiem w środku nocy. 
- Chcę zostać jego chrzestnym – rzekł po chwili, wbijając w nią przenikliwy wzrok swoich nieludzkich oczu. Pod ich naciskiem przystała na jego propozycję.
Dopiero gdy starzec był już przy drzwiach, wyrwała się z transu i krzyknęła za nim:
-  Kim właściwie jesteś?!
- Tym, który traktuje wszystkich jak równych sobie – odparł, wychodząc.
*
Odrzucona na bok koperta smętnie opadła na klepisko, robiąc spektakularny obrót w powietrzu, na który nikt nie zwrócił uwagi. Narvin przebiegł po niej, wdeptując w glinianą powierzchnię i wybiegł na dwór z głośnym okrzykiem, który dotarł nawet do uszu jego matki, oddalonej o kilka minut drogi od domu. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, wiedząc co za chwilę oznajmi jej syn.
Przybiegł na poletko zdyszany, ale z rozradowaną twarzą. Podał jej list, uśmiechając się szeroko i pochylił się, opierając ręce o kolana, by złapać oddech. Kobieta rzuciła okiem na pierwszą część listu i od razu przeszłą do sedna wiadomości, odczytując ją na głos:
- „Społeczność Uzdrowicieli, na czele z Wyższą Radą, pragnie zawiadomić o pozytywnym rozpatrzeniu pana wniosku i przyjęciu w Brązowe Szeregi. Gratulujemy zdanego egzaminu” – zakończyła, przenosząc wzrok na Narvina.
- Brawo – uściskała go, siląc się na uśmiech – Jestem z ciebie dumna – dodała, wiedząc, że tak należy powiedzieć. Syn, zbyt rozentuzjazmowany, nie usłyszał sztuczności w jej głosie.
- Zaraz pójdę spakować wszystko co potrzebne, jutro przygotuję prowiant i pojutrze wyruszam! W końcu coś idzie po naszej myśli! – zaczął mówić z przejęciem, na ogół zarezerwowanym dla dzieci.
Nie przerywając mu, potakiwała z wymuszonym uśmiechem, który znikł, gdy tylko Narvin się odwrócił. Była dumna z tego, że jej syn ukończył Akademię, ale nie umiała się tym cieszyć, wiedząc, że ją zostawi. Było to naturalną koleją rzeczy i nie byłaby zadowolona, gdyby chłopak marnował się w domu, lecz w tej chwili myślała tylko o tym, że zostanie sama.
Łzy zalśniły w jej oczach. Szybko je otarła, nie chcąc się nad sobą użalać. Dokończyła wyrywanie chwastów, starając się o niczym nie myśleć. Ruszyła w stronę domu dopiero, gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem, a ciepło umykać przed nocnym chłodem.
Kątem oka zauważyła czarną plamę obok iglastego krzewu. Zatrzymała się i odwróciła.
- Zaopiekujesz się nim? – zapytała smutno.
Starzec skinął głową. Kiedy chwilę później zerknęła przez ramię, już go tam nie było.
*
Horyzont zaczął pogrążać się w szarości. Noc zaczęła ustępować nieśmiałemu blaskowi słońca, które za parę godzin miało wyłonić się w całej okazałości. Mgła jeszcze wisiała nad światem, nadając krajobrazowi magicznego uroku.
Odwrócił się, rzucając ostatnie spojrzenie na chatę, w której się spędził dwadzieścia lat swojego życia. Otulił się mocniej wełnianym płaszczem i stał, nie mając odwagi ruszyć na przód. Przez ostanie dni tryskał energią, która teraz nagle go opuściła, gdy zaczęło do niego docierać na co się pisze.
Z matką pożegnał się wieczorem. Prosiła go, by jej nie budził rankiem. Domyślił się, że nie chciała patrzyć jak odchodzi, więc nie naciskał, choć z całego serca pragnął, by odprowadziła go wzrokiem, stojąc przed domem. Westchnął głęboko i ze smutnym uśmiechem zmusił się do kroku na przód, wiedząc, że nie powinien dłużej zwlekać.
*
Z nacięcia na wrzodzie trysnęła krew zmieszana z ropą, obryzgując mu po raz kolejny raz twarz. Znów zaklął w myślach, wymyślając pacjentowi, który nabawił się czarnych pęcherzy na ciele z własnej winy, pijąc wino z dodatkiem halucynogennego ziela. Narvin musiał usunąć znajdującą się w pęcherzykach ciecz i przypalić miejsce po nich. Było to nudne i żmudne zajęcie, lecz dokładnie się tym zajmował, by do organizmu nie wdało się jeszcze gorsze zakażenie; tym bardziej, że był to jego pierwszy pacjent.
Opuścił go dopiero trzy dni później, gdy samopoczucie mężczyzny się poprawiło. Jako podziękowanie gospodarz wręczył mu kilka monet i prowiant na dalszą drogę. Uzdrowiciel nie protestował, widząc po stanie gospodarstwa, że mężczyznę stać na zapłatę. Jednakże gdy zaproponowano mu podwiezienie do pobliskiego miasteczka, odmówił, nie chcąc nadużywać wdzięczności wyleczonego.
Po drodze udzielał porad w mijanych wioskach w zamian za nocleg, zaś do miasta dotarł parę dni później. Zmierzchało już, gdy znalazł się przed drewnianą bramą z dębowymi wieżyczkami po jej bokach. Znudzeni strażnicy przepuścili go bez zbędnego wypytywania i wskazali drogę do najbliższej karczmy, gdzie zatrzymał się na noc. Gdy tylko położył się na łóżku, zapadł w głęboki sen.
*
- Proszę pana, niechże się pan zbudzi – ktoś potrząsnął jego ramieniem.
- Co się stało? – zapytał, przecierając zaspane oczy i ziewając. 
- Staremu Pelrovi się pogorszyło. Jego żona usłyszała, że w mieście jest Uzdrowiciel i błagała, żeby jak najszybciej pan przybył – powiedział zaaferowany karczmarz.
Wstał bez zbędnych komentarzy, zebrał najpotrzebniejsze rzeczy i zszedł na dół karczmy, gdzie czekał na niego służący. Przez całą drogę przecierał oczy i próbował się rozbudzić, wypytując mężczyznę o stan chorego, jednakże nie dowiedział się niczego przydatnego.
Wewnątrz domu, do którego go wprowadzono, oślepiło go światło. Wszędzie były rozstawione zapalone świece - niecodzienne zjawisko o takiej porze.
- Proszę tędy – przewodnik wskazał ręką schody i ruszył za nim, by zaprowadzić go do właściwego pokoju.
W środku zastał chorego wraz z żoną. Na jego widok podniosła się z krzesła z oczyma lśniącymi w blasku płomyków i zaczęła mówić zatroskanym głosem:
- Och, jak dobrze, że przybył pan tak szybko, dziękuję! Mój mąż źle się czuł od paru dni, lecz nie uznawaliśmy tego za coś poważnego. Ale dziś wieczorem zaczął bełkotać, nie mógł wykrztusić z siebie słowa! To było okropne. Widziałam jak cierpiał! Po chwili mu przeszło, lecz jakąś godzinę temu zaczął krzyczeć i usiadł na łóżku, ale gdy tylko spróbował wstać, zemdlał i padł tak jak leżał wcześniej! Wtedy wysłałam służących po pomoc. Och, jak dobrze, że się pan zjawił – powtórzyła na zakończenie – Pomoże mu pan?
W odpowiedzi skinął jedynie głową i gestem nakazał jej odsunąć się od nieprzytomnego. Zajął się przygotowaniem ziołowego wywaru i kadzidełka. Kobieta zaglądała mu przez ramię, marszcząc brwi i zastanawiając się czy młodzieniec wie co robi. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy po dostaniu leku pacjent otworzył oczy. Mężczyzna próbował wstać, ale Uzdrowiciel delikatnie go przytrzymał, po czym uniósł jego głowę i podał łyżkę ziołowego wywaru, który wywołał grymas na twarzy chorego.
- Proszę leżeć spokojnie, muszę pana zbadać – powiedział łagodnym tonem – Mógłbym prosić o miednicę z wodą? – zwrócił się do kobiety, która zadowolona, że może się czymś zająć, wyszła z pokoju i zbiegła po schodach.
Gdy wróciła, Narvin miał już gotową wstępną diagnozę.
- Pani mąż nie jest w złym stanie, proszę się nie martwić. Ma problemy z oddechem z powodu czegoś osiadłego na jego płucach i gardle, przez co również ciężko mu się wysłowić. Ale proszę się nie martwić, za góra dwa dni wszystko wróci do normy. Niech pani uda się na spoczynek. Ja z nim zostanę i podam leki – mówił, starając się brzmieć jak dobrze urodzony człowiek. Nie był pewny czy mu to wyszło, lecz starał się tym nie przejmować.
Co godzinę, aż do świtu, podawał choremu ziołowy syrop ani na chwilę nie zasypiając. Gdy słońce ukazało się w pełnej krasie, usłyszał krzątającą się po domu służbę, przygotowującą się do kolejnego dnia ciężkiej pracy. Niedługo później rozległo się pukanie do drzwi, w których ukazała się służąca i postawiła przed nim tacę ze śniadaniem. Nie był głodny, lecz zaczął jeść, chcąc zająć czas. Nie mógł jak na razie zrobić nic więcej dla mężczyzny.
- Jego stan się polepszył, do wieczora powinien wyzdrowieć zupełnie – powiedział, gdy przed południem do pokoju weszła właścicielka domu, po czym udzielił jej szczegółowych instrukcji opieki nad mężem – Czy ktoś mógłby zaprowadzić mnie do gospody? – zapytał na koniec.
- Nie ma takiej potrzeby, nakazałam przygotować panu pokój, na wypadek, gdyby Pelrovi się pogorszyło. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko?
- Nie, bynajmniej. Bardzo pani dziękuję – skłonił się i udał się do wskazanej mu komnaty.
Spał jak kamień aż do późnego popołudnia. Obudził się wypoczęty, zjadł stojący na stoliku obiad i pospieszył do pacjenta, który jak się okazało czuł się lepiej. Opowiadał mu o swoich kupieckich podróżach aż do zapadnięcia nocy.
Po północy kupiec zakaszlał kilka razy, ale poza tym spał głęboko, oddychając miarowo. Dopiero gdy zbliżał się wschód słońca, mężczyzna zaczął chrząkać tak głośno, że do pokoju przybiegła jego żona, zmartwiona nagłym pogorszeniem.
- To tylko kaszel, odruchowa reakcja, proszę się nie martwić. To nic nie znaczy – próbował ją uspokoić, lecz kobieta nie udała się ponownie spać. Nie wierzyła do końca osądowi Uzdrowiciela, więc postanowiła czuwać razem z nim.
Problemy zaczęły się dopiero, gdy nadszedł poranek. Pacjent nagle się obudził i usiadł na łóżku, rozglądają się wokół nieprzytomnie. Narvin chciał go położyć z powrotem, lecz nie dał rady. Kupiec nagle odepchnął go z całej siły, tak że upadł na ziemię.
Uzdrowiciel zerwał się z podłogi, chcąc sięgnąć do torby, lecz mężczyzna złapał go za rękę, ściskając ją coraz mocniej. Nagle chory zaczął gwałtownie kaszleć. Na pościeli wykwitły czerwone plamy. Krew znalazła się również na szatach Uzdrowiciela.
Narvin nie miał pojęcia co się dzieje. „Przecież był zdrowy!”. Pelrov wpatrywał się w niego z przerażeniem. Nagle jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a jego ręka opadła na pościel, uwalniając Uzdrowiciela, który sprawdził od razu puls mężczyzny.
Nic.
Opadł na krzesło, wpatrując się pustym wzrokiem w martwe ciało. Nie słyszał krzyku kobiety, która przylgnęła do ciała, omywając krew łzami. Nie zauważył nawet, gdy pokój wypełnił się służącymi. Nie docierało do niego to, co się stało. Przed oczami wciąż miał przerażoną twarz Pelrova.
Bezmyślnie chwycił torbę z lekami i wyszedł na zewnątrz. Nikt nie zauważył, że odszedł. Wpatrując się pusto w brukowaną uliczkę, ruszył przed siebie, nie wiedząc gdzie zmierza i wybierając drogę na chybił trafił. W końcu, sam nie wiedział po jakim czasie, zauważył kamienne schodki, na których usiadł, kurczowo przyciskając do piersi swoją torbę.
Dopiero w tej chwili uświadomił sobie jak głupio postąpił uciekając z domu kupca, ale teraz już było za późno. Nie mógł tam wrócić.
„Co się właściwie stało? Dlaczego zaczął pluć krwią? Przecież był zdrowy. Kompletnie zdrowy. Musiałem mu podać złe leki. Nic innego nie wchodzi w grę.
Jestem Uzdrowicielem. I zabiłem człowieka. Swojego drugiego pacjenta”. Zaśmiał się szaleńczo z ironii sytuacji.
Siedział na schodach cały dzień, nie zmieniając pozycji, jedynie myśląc o tym, co począć dalej. Obraz umierającego Pelrova nie znikał mu sprzed oczu. „Nie mogę być już dłużej Uzdrowicielem” pomyślał, gdy zaczęło się ściemniać. „Nie zniosę kolejnej śmierci. Muszę znaleźć sobie inny zawód”.
- Dobry wieczór – jego rozmyślania przerwał głęboki głos. Zaskoczony podniósł wzrok i ujrzał przed sobą żebraka, wpatrującego się w jego emblemat.
- Jeśli szukasz Uzdrowiciela, to już nim nie jestem – powiedział, podnosząc się z zimnych stopni – Musisz...
- Och, chłopcze, miałem co do ciebie większe oczekiwania – westchnął ku zdziwieniu Narvina – Chodź. Podaj mi rękę.
Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, a tym bardziej iść za tym człowiekiem, lecz nie pozostawiając mu wyboru, żebrak złapał go za rękę. Nagle wszystko zawirowało, a on upadł na ziemię.
Ocknął się na miękkiej trawie, na polanie pośród wysokich dębów i klonów. Usiadł i zmrużył oczy, gdy promienie słońca oświetliły jego twarz. W powietrzu czuć było zapach ziół i kwiatów. W oddali śpiewały ptaki.
- W końcu. Myślałem, że jesteś bardziej wytrzymały – usłyszał głos, który przerwał sielską atmosferę.
Przed nim stanął wysoki, odziany w czerń mężczyzna. Niepokój Uzdrowiciela wzbudziła jego blada, prawie że biała, twarz. Nie wiedział kim jest ta dziwna osoba, co musiało odmalować się na jego obliczu.
- Nie pamiętasz mnie? – zapytał zmartwiony – Przecież spotkaliśmy się wczorajszego ranka. Musisz mnie pamiętać.
- To niemożliwe – wymamrotał, marszcząc brwi. Był pewny, że nigdy nie spotkał tego człowieka.
Miał mętlik w głowie; nie pamiętał jak się tutaj znalazł. Spróbował przypomnieć sobie cokolwiek, ale w umyśle panowała pustka. Gdy nagle wróciły do niego wszystkie wspomnienia, aż zakręciło mu się w głowie. Zrobiło mu się słabo, a przed oczami pojawiły się mroczki, kiedy przypomniał sobie wczorajszy poranek.
- O mój Boże... – szepnął, przerażony własnym wspomnieniem.
- Spokojnie. Uspokój się – mężczyzna klęknął przy nim i trzymając za ramiona, popatrzył głęboko w oczy – Chodź, przejdźmy się – powiedział łagodnie i pomógł mu wstać.
- Zabiłem go – wyszeptał z przestrachem.
Podtrzymujący go człowiek nie skomentował tego w żaden sposób. Wytrwale prowadził go na przód, do ławki stojącej w cieniu rozłożystych jaworów. Posadził go na spróchniałym siedzisku i podał kubek z gorzkim płynem, po którym Narvin nawet się nie skrzywił, rozpamiętując śmierć kupca.
- Wybacz mi, ale naprawdę cię nie pamiętam, panie – powiedział, gdy trochę ochłonął - Wyjaw mi kim jesteś – silił się na wyszukany ton.
Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, ale tylko się skrzywił i westchnął ciężko, decydując się na prostą odpowiedź.
- Matka na pewno wspominała ci o mnie. Jestem twoim chrzestnym. Twoja matka wzięła mnie w kumy kilka dni po tym jak się urodziłeś. Przez całe twoje życie miałem cię na oku, choć nigdy nie odwiedziłem.
 Istotnie, Uzdrowiciel przypomniał sobie mgliste wzmianki matki o jego chrzestnym, lecz nigdy nie przywiązywał do nich uwagi, nie mając pojęcia o kim mówiła. Gdy dorastał, zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Teraz na usta cisnęło się mu wiele pytań.
- Dobrze, ale kim właściwie jesteś? – zapytał, zachowując spokój - Kim byłeś dla mojej matki, że uczyniła cię moim chrzestnym?
- Jeszcze się nie domyśliłeś? Mówiłem, że spotkaliśmy się wczoraj rano.
Nagle jego twarz zaczęła się zmieniać. Uzdrowiciel zerwał się z miejsca, ale nie mógł zmusić się do ucieczki ani oderwać wzroku od makabrycznego widoku. Oczy mężczyzny zaczęły się topić i spływać po jego twarzy, wyżerając skórę niczym kwas, pozostawiając jedynie kości. W jego dłoni pojawiła się kosa, a czarne ubranie zmieniło się w szatę z kapturem, rzucającym cień na trupią twarz.
- Teraz wiesz? – świszczący szept rozległ się po polance. Zatrwożony Narvin pokiwał szybko głową i znów stał przed nim mężczyzna, którego ujrzał zaraz po oprzytomnieniu.
- Skoro już rozumiesz, posłuchaj mnie. Nie zabiorę ci dużo czasu – uśmiechnął się ironicznie – Nie możesz przestać być Uzdrowicielem tylko dlatego, że raz ci się nie udało kogoś uratować – prychnął, rozładowując napięcie - Nie uda ci się jeszcze wiele razy, nie każdego możesz przede mną uchronić. Często nawet ja sam nie mam na to wpływu. Dlatego...
- Jak to nie masz na to wpływu? – zapytał zdezorientowany – Więc od kogo to zależy?
- To skomplikowane, ludzki umysł nie dałby rady pojąć tego mechanizmu. Nie przerywaj – powiedział, widząc, że Narvin otwiera usta – Przejdźmy do sedna. Sprowadziłem cię tu, bo mam dla ciebie prezent. Chciałem podarować ci go już wcześniej, gdy zakończyłeś naukę, lecz uznałem, że najpierw lepiej się przekonać jakim jesteś Uzdrowicielem. Jak się okazało, mało wytrzymałym. – nagle w jego dłoniach pojawiła się spora sakiewka, którą wręczył chrześniakowi – Będę ci pomagać w leczeniu chorych, bo wiem ile to dla ciebie znaczy. To jedyne co mogę ci dać. Walkę z samym sobą – uśmiechnął się lekko – Posłuchaj uważnie, bo jeśli okażesz się nieposłuszny, może to skończyć się źle nie tylko dla ciebie. W środku sakiewki jest ziele. Ziele, które uleczy każdego. Ale nie możesz podawać go wszystkim. O tym czy możesz kogoś uratować, czy nie, powiem ci sama. Zgadzasz się na taki podarunek?
Uzdrowiciel, nie zastanawiając się, skinął od razu głową.
- Jak poinformujesz mnie o tym czy mogę je komuś podać?
- Jeżeli ujrzysz mnie przy głowie chorego, oznacza to, że ta osoba przeżyje, jeśli podasz jej lek. Ale gdy będę stała w nogach umierającego, nie waż się podać mu ziela. To... po prostu tego nie rób. Rozumiesz? – znów jedynie skinął głową - W takim razie wszystko ustalone. Zabiorę cię z powrotem do twojego świata – chrzestny złapał go za przegub ręki – Jakieś pytania?
- Dlaczego raz mówisz o sobie jako o kobiecie, a raz o mężczyźnie? – wypalił ze szczerym zainteresowaniem, nim zdołał wymyślić inteligentniejsze pytanie.
- Nie dotyczą mnie ludzkie zasady. Ani nie obchodzą. Coś jeszcze?
Narvin zawahał się, nie wiedząc czy na pewno chce znać odpowiedź na kolejne pytanie.
- Mogłem go uratować? – spytał, a jego oczy momentalnie zalśniły od łez.
Śmierć popatrzyła na niego przenikliwie, z zaciekawieniem. A świat nagle zawirował.
*
Czuł się nieswojo, gdy wszyscy otaczający go ludzie wpatrywali się w jego emblemat i próbowali nawiązać kontakt wzrokowy, by kiwnąć z szacunkiem głową. Męczyła go sława, jaką zyskał w stolicy po uratowaniu życia kupieckiemu sekretarzowi. „Chyba czas opuścić to miejsce” pomyślał, jedząc popołudniowy posiłek w towarzystwie pełnych podziwu spojrzeń i szeptów.
Odkąd Śmierć zaoferowała mu swą pomoc minęły prawie trzy lata, podczas których zyskał sławę prawie w całym kraju, co nie cieszyło go tak bardzo jak się spodziewał. Krążyło o nim mnóstwo historii, rzadko nieprzychylnych. Im bardziej był popularny, tym więcej osób prosiło go o pomoc i tym na więcej śmierci musiał patrzyć. A każdą przeżywał tak boleśnie jak tę pierwszą, o której wciąż nie mógł zapomnieć.
Z chrzestną nie rozmawiał ani razu od czasu spotkania na polanie. Widywał ją codziennie przy łożach chorych, kilka razy napełniała jego sakiewkę zielem, lecz nigdy się do niego nie odezwała, o co nie miał do niej pretensji.
Odsunął od siebie pusty talerz, zostawił obok niego kilka monet zapłaty i ruszył do wyjścia. Od stolika w kącie sali poderwało się dwóch mężczyzn, którzy podążyli za nim, lecz Narvin nie zwrócił na nich uwagi, pogrążony w myślach.
- Uzdrowicielu! – usłyszał za sobą wołanie, które wyrwało go z rozmyślań. Ktoś złapał jego ramię, by go zatrzymać.
Ujrzał przed sobą dwóch mężczyzn w mundurach pałacowych strażników.
- Jesteś proszony do pałacu, panie. Musisz natychmiast udać się z nami.
- Do pałacu? – zapytał zdezorientowany – W jakiej sprawie? Ktoś potrzebuje pomocy?
- Dowiesz się tego na zamku, panie. Musimy ruszać – wskazali na niepozorny powóz.
Narvinowi nie spodobał się rozkazujący ton ich głosu, lecz wolał nie odrzucać pałacowej propozycji, zwłaszcza, że nie miał pod opieką żadnego pacjenta, którym musiałby się zająć. Ruszył w stronę karety, wzruszając ramionami.
Gdy był zaledwie parę kroków od powozu, przed drzwiczkami wykwitła czarno odziana postać. Śmierć zagrodziła drogę kosą i wykonała przeczący ruch głową, po czym znikła tak nagle jak się pojawiła. Uzdrowiciel stanął jak wryty, wiedząc, że nie może wejść do środka. Jeden ze strażników popchnął go lekko do przodu, pytając czy coś się stało.
- Czy możemy zboczyć z trasy i pojechać do mojego pacjenta? – zaczął mówić, snując w głowie plan ucieczki -  Muszę podać mu lek zanim...
- Król jest ważniejszy niż byle mieszczanin – strażnik brutalnie wepchnął go do powozu i zatrzasnął za nim drzwiczki.
Nim Narvin zdążył się podnieść z podłogi, woźnica ruszył. Desperacko spojrzał na drzwiczki, lecz nim zdążył pomyśleć o ucieczce, usłyszał:
- Nie radziłabym. I tak nie dałbyś rady uciec – dostrzegł siedzącą na ławce powozu młodą kobietę w mundurze - Proszę, usiądź – wskazała siedzenie naprzeciw siebie – Nie wiem właściwie dlaczego chciałbyś uciekać, panie. Mawiają, że potrafisz wyleczyć każdą chorobę, nie masz się więc czego obawiać – uśmiechnęła się nieprzekonująco. Nagle jakby ją olśniło, dodała – Niech pan mi wybaczy, nazywam się Arnaelle, jestem królewskim sekretarzem.
- Czego król ode mnie chce? – zapytał zrezygnowany, nie siląc się na uprzejmości.
- Królowa jest ciężko chora – odparła z  powagą – wyleczyłeś człowieka, którego wszyscy spisali na straty, więc jej na pewno zdołasz pomóc.
 Spuścił wzrok, udając zamyślonego. W rzeczywistości był przerażony. Wiedział już co zastanie w zamku.
*
Nie mylił się.
Gdy po rozmowie z królem, wszedł do pokoju chorej, Śmierć już stała przy nogach królowej, wpatrując się w niego ze smutkiem. Władca rozpłakał się widząc małżonkę, rozkazał Uzdrowicielowi natychmiast ją uzdrowić, grożąc zesłaniem do lochu.
Narvin nie przejął się groźbą. Zamiast tego zastanawiał się jak delikatnie oznajmić królowi przykrą wiadomość. Podszedł do łoża chorej, udając że ją bada, choć już wiedział, że kobieta nie przeżyje dłużej niż dwa dni.
- I? – zapytał władca, nie dając mu czasu do zastanowienia się.
- Niestety nie mogę jej uratować, panie. Jedyne co mogę uczynić to złagodzić jej cierpienie i podać zioła uśmierzające ból – powiedział bez ogródek, patrząc prosto w oczy króla.
Mężczyzna poczerwieniał a na jego twarzy ukazała się pulsująca żyła.
- Nawet nie spróbujesz? Jak śmiesz?! Uratowałeś życie nędznego sekretarza, a nie uratujesz życia królowej?! Radzę ci to przemyśleć, chłopcze – wykrzyczał, łapiąc go za poły szaty i przysuwając się do niego tak, że czuł jego oddech na swojej twarzy.
- Jej nie da się uratować! – krzyknął w złości – Jest już praktycznie martwa!
Królewskie oczy zwęziły się w szparki, a Narvin nagle runął na posadzkę. Władca skinął na dwóch żołnierzy stojących przy drzwiach.
- Do lochu z nim. Egzekucja za dwa dni – powiedział bezbarwnym tonem.
Strażnicy chwycili szarpiącego się Uzdrowiciela i zaciągnęli po ziemi w stronę drzwi. Chłopak nie zamierzał się poddawać i desperacko próbował się wyrwać, więc związano mu ręce i nogi. I pobito do nieprzytomności.
*
Z nieba strugami lał się deszcz. Nie było widać świata, który skrył się za wodną zasłoną. Czuł jak jego ubranie robi się oraz cięższe i cięższe, aż zobaczył, że stoi po pierś w wodzie, której poziom wciąż się podnosił. Poczuł, że coś naciska mu na plecy. Nie mógł się ruszyć. Nagle zatonął, a ciecz dostała się do jego nosa. Zaczął kaszleć i krztusić się, aż się obudził.
Z celi wyszedł żołnierz z wiaderkiem, chichocząc pod nosem. Wokół niego było pełno mętnych kałuż, a ubranie lepiło się do jego ciała. Spróbował się podnieść, ale członki odmówiły mu posłuszeństwa. Przeszył go rozdzierający ból. „Chyba złamałem rękę. I żebra”.
Dopóki nie przyniesiono mu wieczornego posiłku, leżał i wpatrywał się pustym wzrokiem w sufit. Zastanawiał się nad tym co się stało. Rozumiał dlaczego król był na niego zły. Każdy by był, gdyby ktoś oznajmił, że najważniejsza dla niego osoba umrze. Ale nie rozumiał dlaczego zesłano go za powiedzenie tego do lochu i chciano zabić. Słyszał historie o porywczym charakterze władcy, ale nigdy nie dawał im wiary. A teraz miał się o nim przekonać na własnej skórze.
W nocy udało mu się przeczołgać pod ścianę i wyjąć z torby, której o dziwo mu nie zabrano, cudowne ziele i je połknąć. Tak go to wyczerpało, że od razu zapadł w sen.
Gdy się obudził, nastał już ranek. „Dzień do egzekucji”. Ostrożnie spróbował się podnieść, sprawdzając czy da radę. Pierwszy raz zażył własnego leku i z zaskoczeniem odkrył jak niebywałą miał moc. Nie spostrzegł żadnych sińców, nic go nie bolało, a co najważniejsze, mógł normalnie się poruszać.
Usiadł na pryczy i zaczął przyglądać się krzątającym strażnikom, którzy wciąż szeptali między sobą, wskazując jego celę. Nie wiedział o co chodzi, ale do głowy przychodziły mu najczarniejsze myśli. W lochu poza nim nie było żadnego innego więźnia, więc tym bardziej zadziwiająca była ilość żołnierzy. Zapytał jednego z nich o powód poruszenia, gdy przyniesiono mu kolację, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Obudził się w środku nocy i choć z całych sił próbował zasnąć, nie udało mu się. Prycza zaskrzypiała, gdy wstał, by pochodzić po celi. Stojący na warcie młody strażnik poderwał się z paniką w oczach. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy zobaczył, że to jedynie więzień. Narvin, uznając, że nie ma nic do stracenia, zapytał go o powód porannej bieganiny strażników. Młodzieniec popatrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się czy powinien o tym mówić, aż w końcu zaczął:
- W nocy w całym zamku pojawiły się kałuże krwi i ślady butów. Urywały się przed pokojami króla. Uznaliśmy to za głupi żart. Służący wyczyścili wszystko, tak że nie zostało po tym śladu – zaśmiał się nerwowo – Ale wczoraj, gdy zaczęło świtać... – urwał, nagle zastanawiając się czy rzeczywiście powinien wyjawiać coś takiego więźniowi.
- Gdy zaczęło świtać...? – powtórzył zachęcająco Narvin.
- Stało się coś dziwnego. Upiornego – westchnął zrezygnowany – Miałem wtedy wartę, wszystko widziałem na własne oczy. Usłyszeliśmy odgłos kroków, ale nikogo nie zobaczyliśmy. Wtedy nagle rozbłysły pochodnie i zobaczyliśmy... Zobaczyliśmy kościotrupa w czarnej szacie. W ręce trzymał wiadro, w którym maczał palce i pisał coś na ścianie. Zamurowało nas i nie wiedzieliśmy co robić – zniżał głos do szeptu – kiedy zjawa zniknęła zawołaliśmy innych, którzy odczytali napis – przełknął głośno ślinę, dodając dramaturgii wypowiedzi – „Puśćcie wolno Uzdrowiciela. Zamek spłynie krwią”.
Narvin wytrzeszczył oczy, przeczuwając najgorsze. Przez resztę nocy nie mógł zasnąć, obawiając się tego, co zastanie rano.
*
Obudził go krzyk młodego strażnika, nakazujący mu wstać. Gdy uświadomił sobie, że nic się nie stało, odetchnął z ulgą. A potem przypomniał sobie co ma się wydarzyć tego dnia i ścisnęło mu się serce.
Strażnik otworzył drzwi celi i wszedł po niego.
- Ani słowa o tym, co usłyszałeś w nocy – warknął cicho i złapał go za poły szaty, wyprowadzając na zewnątrz.
Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy oczom Narvina ukazała się ściana umazana krwią. Litery rozpływały się, ale napis wciąż był czytelny. Strażnik pociągnął go brutalnie w stronę schodów. Ścisnął jego ramię tak, że paznokcie wbiły się w skórę. Nagle uchwyt zelżał i zniknął. Uzdrowiciel spojrzał na niego ze zdumieniem.
Młodzieniec klęczał na podłodze, trzymając się za gardło i krztusząc. Rzucił Narvinowi przerażone spojrzenie, po czym padł na ziemię martwy, a z jego ust wypłynęła strużka krwi. Uzdrowiciel zachwiał się i musiał podtrzymać ściany. Usłyszał przenikające duszę na wskroś wrzaski i zduszone okrzyki. Wartownik z końca korytarza osunął się na glinianą podłogę.
Na miękkich nogach wszedł po schodach. Przez chwilę oślepiało go słońce, a potem ujrzał przerażający widok. Wszędzie leżały ciała. Z wielu broczyła krew, inni zaś wyglądali jak gdyby zasnęli.
Zrobiło mu się niedobrze. Upadł na kolana i zwrócił wczorajszą kolację. Na czworakach dobrnął do ściany jakiegoś budynku, oparł się o niego i trzęsąc się, zaczął łkać jak dziecko. Ukrył twarz w dłoniach, nie chcąc widzieć rozdzierającego serce widoku.
Siedział tak dopóki nie poczuł, że ktoś na niego patrzy. Uniósł roztrzęsiony wzrok. Stał na drugim krańcu placu, trzymając jego torbę. Przekrzywił lekko głowę, jakby z zaciekawieniem.
Podtrzymując się ściany, Uzdrowiciel wstał i powoli zaczął iść w jego kierunku, potykając się o własne nogi i leżące ciała. Dobrnąwszy do chrzestnego, bał się spojrzeć w jego oczy. Blady mężczyzna narzucił na niego płaszcz i podał torbę.
- Do domu?
Przytaknął, niezdolny wymówić ani jednego słowa.




Na podstawie baśni „Kuma Śmierć”

statystyka