sobota, 5 listopada 2016

Praca konkursowa



 Autor:
Kasia Kapica


Chrześniak

Trzy głuche uderzenia rozdarły nocną ciszę, wdzierając się do wnętrza chaty. Mieszkanka domku poderwała się zaniepokojona ze swego posłania. Przetarłszy oczy, podeszła do kolebki dziecka, które powiła kilka dni temu. Niemowlę spało głęboko, a skromny blask płomieni z dogasającego paleniska oświetlał jego twarzyczkę. Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by pogłaskać pociechę. W tej samej chwili znów rozległo się pukanie. Wystraszona, wzdrygnęła się i cofnęła dłoń.
Nagle do środka wtargnął zimny podmuch, który rozbudził żar w kominku. W czarnym prostokącie drzwi stała przygarbiona postać. Starzec zamknął je za sobą i spojrzała się na gospodynię, której wzrok mężczyzny zmroził krew w żyłach.
- Czego chcesz? – zapytała zdławionym głosem, zasłaniając swym ciałem kolebkę.
Starzec nie odpowiedział. Powoli podszedł do kołyski i przyjrzał się dziecku. Kobieta stała jak sparaliżowana, nie wiedząc jak zareagować.
- Ładne dziecko – powiedział obojętnym tonem – jak mu na imię?
- Nie ma imienia. Nie został jeszcze ochrzczony – wychrypiała, dziwiąc się samej sobie, że rozmawia z obcym człowiekiem w środku nocy. 
- Chcę zostać jego chrzestnym – rzekł po chwili, wbijając w nią przenikliwy wzrok swoich nieludzkich oczu. Pod ich naciskiem przystała na jego propozycję.
Dopiero gdy starzec był już przy drzwiach, wyrwała się z transu i krzyknęła za nim:
-  Kim właściwie jesteś?!
- Tym, który traktuje wszystkich jak równych sobie – odparł, wychodząc.
*
Odrzucona na bok koperta smętnie opadła na klepisko, robiąc spektakularny obrót w powietrzu, na który nikt nie zwrócił uwagi. Narvin przebiegł po niej, wdeptując w glinianą powierzchnię i wybiegł na dwór z głośnym okrzykiem, który dotarł nawet do uszu jego matki, oddalonej o kilka minut drogi od domu. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, wiedząc co za chwilę oznajmi jej syn.
Przybiegł na poletko zdyszany, ale z rozradowaną twarzą. Podał jej list, uśmiechając się szeroko i pochylił się, opierając ręce o kolana, by złapać oddech. Kobieta rzuciła okiem na pierwszą część listu i od razu przeszłą do sedna wiadomości, odczytując ją na głos:
- „Społeczność Uzdrowicieli, na czele z Wyższą Radą, pragnie zawiadomić o pozytywnym rozpatrzeniu pana wniosku i przyjęciu w Brązowe Szeregi. Gratulujemy zdanego egzaminu” – zakończyła, przenosząc wzrok na Narvina.
- Brawo – uściskała go, siląc się na uśmiech – Jestem z ciebie dumna – dodała, wiedząc, że tak należy powiedzieć. Syn, zbyt rozentuzjazmowany, nie usłyszał sztuczności w jej głosie.
- Zaraz pójdę spakować wszystko co potrzebne, jutro przygotuję prowiant i pojutrze wyruszam! W końcu coś idzie po naszej myśli! – zaczął mówić z przejęciem, na ogół zarezerwowanym dla dzieci.
Nie przerywając mu, potakiwała z wymuszonym uśmiechem, który znikł, gdy tylko Narvin się odwrócił. Była dumna z tego, że jej syn ukończył Akademię, ale nie umiała się tym cieszyć, wiedząc, że ją zostawi. Było to naturalną koleją rzeczy i nie byłaby zadowolona, gdyby chłopak marnował się w domu, lecz w tej chwili myślała tylko o tym, że zostanie sama.
Łzy zalśniły w jej oczach. Szybko je otarła, nie chcąc się nad sobą użalać. Dokończyła wyrywanie chwastów, starając się o niczym nie myśleć. Ruszyła w stronę domu dopiero, gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem, a ciepło umykać przed nocnym chłodem.
Kątem oka zauważyła czarną plamę obok iglastego krzewu. Zatrzymała się i odwróciła.
- Zaopiekujesz się nim? – zapytała smutno.
Starzec skinął głową. Kiedy chwilę później zerknęła przez ramię, już go tam nie było.
*
Horyzont zaczął pogrążać się w szarości. Noc zaczęła ustępować nieśmiałemu blaskowi słońca, które za parę godzin miało wyłonić się w całej okazałości. Mgła jeszcze wisiała nad światem, nadając krajobrazowi magicznego uroku.
Odwrócił się, rzucając ostatnie spojrzenie na chatę, w której się spędził dwadzieścia lat swojego życia. Otulił się mocniej wełnianym płaszczem i stał, nie mając odwagi ruszyć na przód. Przez ostanie dni tryskał energią, która teraz nagle go opuściła, gdy zaczęło do niego docierać na co się pisze.
Z matką pożegnał się wieczorem. Prosiła go, by jej nie budził rankiem. Domyślił się, że nie chciała patrzyć jak odchodzi, więc nie naciskał, choć z całego serca pragnął, by odprowadziła go wzrokiem, stojąc przed domem. Westchnął głęboko i ze smutnym uśmiechem zmusił się do kroku na przód, wiedząc, że nie powinien dłużej zwlekać.
*
Z nacięcia na wrzodzie trysnęła krew zmieszana z ropą, obryzgując mu po raz kolejny raz twarz. Znów zaklął w myślach, wymyślając pacjentowi, który nabawił się czarnych pęcherzy na ciele z własnej winy, pijąc wino z dodatkiem halucynogennego ziela. Narvin musiał usunąć znajdującą się w pęcherzykach ciecz i przypalić miejsce po nich. Było to nudne i żmudne zajęcie, lecz dokładnie się tym zajmował, by do organizmu nie wdało się jeszcze gorsze zakażenie; tym bardziej, że był to jego pierwszy pacjent.
Opuścił go dopiero trzy dni później, gdy samopoczucie mężczyzny się poprawiło. Jako podziękowanie gospodarz wręczył mu kilka monet i prowiant na dalszą drogę. Uzdrowiciel nie protestował, widząc po stanie gospodarstwa, że mężczyznę stać na zapłatę. Jednakże gdy zaproponowano mu podwiezienie do pobliskiego miasteczka, odmówił, nie chcąc nadużywać wdzięczności wyleczonego.
Po drodze udzielał porad w mijanych wioskach w zamian za nocleg, zaś do miasta dotarł parę dni później. Zmierzchało już, gdy znalazł się przed drewnianą bramą z dębowymi wieżyczkami po jej bokach. Znudzeni strażnicy przepuścili go bez zbędnego wypytywania i wskazali drogę do najbliższej karczmy, gdzie zatrzymał się na noc. Gdy tylko położył się na łóżku, zapadł w głęboki sen.
*
- Proszę pana, niechże się pan zbudzi – ktoś potrząsnął jego ramieniem.
- Co się stało? – zapytał, przecierając zaspane oczy i ziewając. 
- Staremu Pelrovi się pogorszyło. Jego żona usłyszała, że w mieście jest Uzdrowiciel i błagała, żeby jak najszybciej pan przybył – powiedział zaaferowany karczmarz.
Wstał bez zbędnych komentarzy, zebrał najpotrzebniejsze rzeczy i zszedł na dół karczmy, gdzie czekał na niego służący. Przez całą drogę przecierał oczy i próbował się rozbudzić, wypytując mężczyznę o stan chorego, jednakże nie dowiedział się niczego przydatnego.
Wewnątrz domu, do którego go wprowadzono, oślepiło go światło. Wszędzie były rozstawione zapalone świece - niecodzienne zjawisko o takiej porze.
- Proszę tędy – przewodnik wskazał ręką schody i ruszył za nim, by zaprowadzić go do właściwego pokoju.
W środku zastał chorego wraz z żoną. Na jego widok podniosła się z krzesła z oczyma lśniącymi w blasku płomyków i zaczęła mówić zatroskanym głosem:
- Och, jak dobrze, że przybył pan tak szybko, dziękuję! Mój mąż źle się czuł od paru dni, lecz nie uznawaliśmy tego za coś poważnego. Ale dziś wieczorem zaczął bełkotać, nie mógł wykrztusić z siebie słowa! To było okropne. Widziałam jak cierpiał! Po chwili mu przeszło, lecz jakąś godzinę temu zaczął krzyczeć i usiadł na łóżku, ale gdy tylko spróbował wstać, zemdlał i padł tak jak leżał wcześniej! Wtedy wysłałam służących po pomoc. Och, jak dobrze, że się pan zjawił – powtórzyła na zakończenie – Pomoże mu pan?
W odpowiedzi skinął jedynie głową i gestem nakazał jej odsunąć się od nieprzytomnego. Zajął się przygotowaniem ziołowego wywaru i kadzidełka. Kobieta zaglądała mu przez ramię, marszcząc brwi i zastanawiając się czy młodzieniec wie co robi. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy po dostaniu leku pacjent otworzył oczy. Mężczyzna próbował wstać, ale Uzdrowiciel delikatnie go przytrzymał, po czym uniósł jego głowę i podał łyżkę ziołowego wywaru, który wywołał grymas na twarzy chorego.
- Proszę leżeć spokojnie, muszę pana zbadać – powiedział łagodnym tonem – Mógłbym prosić o miednicę z wodą? – zwrócił się do kobiety, która zadowolona, że może się czymś zająć, wyszła z pokoju i zbiegła po schodach.
Gdy wróciła, Narvin miał już gotową wstępną diagnozę.
- Pani mąż nie jest w złym stanie, proszę się nie martwić. Ma problemy z oddechem z powodu czegoś osiadłego na jego płucach i gardle, przez co również ciężko mu się wysłowić. Ale proszę się nie martwić, za góra dwa dni wszystko wróci do normy. Niech pani uda się na spoczynek. Ja z nim zostanę i podam leki – mówił, starając się brzmieć jak dobrze urodzony człowiek. Nie był pewny czy mu to wyszło, lecz starał się tym nie przejmować.
Co godzinę, aż do świtu, podawał choremu ziołowy syrop ani na chwilę nie zasypiając. Gdy słońce ukazało się w pełnej krasie, usłyszał krzątającą się po domu służbę, przygotowującą się do kolejnego dnia ciężkiej pracy. Niedługo później rozległo się pukanie do drzwi, w których ukazała się służąca i postawiła przed nim tacę ze śniadaniem. Nie był głodny, lecz zaczął jeść, chcąc zająć czas. Nie mógł jak na razie zrobić nic więcej dla mężczyzny.
- Jego stan się polepszył, do wieczora powinien wyzdrowieć zupełnie – powiedział, gdy przed południem do pokoju weszła właścicielka domu, po czym udzielił jej szczegółowych instrukcji opieki nad mężem – Czy ktoś mógłby zaprowadzić mnie do gospody? – zapytał na koniec.
- Nie ma takiej potrzeby, nakazałam przygotować panu pokój, na wypadek, gdyby Pelrovi się pogorszyło. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko?
- Nie, bynajmniej. Bardzo pani dziękuję – skłonił się i udał się do wskazanej mu komnaty.
Spał jak kamień aż do późnego popołudnia. Obudził się wypoczęty, zjadł stojący na stoliku obiad i pospieszył do pacjenta, który jak się okazało czuł się lepiej. Opowiadał mu o swoich kupieckich podróżach aż do zapadnięcia nocy.
Po północy kupiec zakaszlał kilka razy, ale poza tym spał głęboko, oddychając miarowo. Dopiero gdy zbliżał się wschód słońca, mężczyzna zaczął chrząkać tak głośno, że do pokoju przybiegła jego żona, zmartwiona nagłym pogorszeniem.
- To tylko kaszel, odruchowa reakcja, proszę się nie martwić. To nic nie znaczy – próbował ją uspokoić, lecz kobieta nie udała się ponownie spać. Nie wierzyła do końca osądowi Uzdrowiciela, więc postanowiła czuwać razem z nim.
Problemy zaczęły się dopiero, gdy nadszedł poranek. Pacjent nagle się obudził i usiadł na łóżku, rozglądają się wokół nieprzytomnie. Narvin chciał go położyć z powrotem, lecz nie dał rady. Kupiec nagle odepchnął go z całej siły, tak że upadł na ziemię.
Uzdrowiciel zerwał się z podłogi, chcąc sięgnąć do torby, lecz mężczyzna złapał go za rękę, ściskając ją coraz mocniej. Nagle chory zaczął gwałtownie kaszleć. Na pościeli wykwitły czerwone plamy. Krew znalazła się również na szatach Uzdrowiciela.
Narvin nie miał pojęcia co się dzieje. „Przecież był zdrowy!”. Pelrov wpatrywał się w niego z przerażeniem. Nagle jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a jego ręka opadła na pościel, uwalniając Uzdrowiciela, który sprawdził od razu puls mężczyzny.
Nic.
Opadł na krzesło, wpatrując się pustym wzrokiem w martwe ciało. Nie słyszał krzyku kobiety, która przylgnęła do ciała, omywając krew łzami. Nie zauważył nawet, gdy pokój wypełnił się służącymi. Nie docierało do niego to, co się stało. Przed oczami wciąż miał przerażoną twarz Pelrova.
Bezmyślnie chwycił torbę z lekami i wyszedł na zewnątrz. Nikt nie zauważył, że odszedł. Wpatrując się pusto w brukowaną uliczkę, ruszył przed siebie, nie wiedząc gdzie zmierza i wybierając drogę na chybił trafił. W końcu, sam nie wiedział po jakim czasie, zauważył kamienne schodki, na których usiadł, kurczowo przyciskając do piersi swoją torbę.
Dopiero w tej chwili uświadomił sobie jak głupio postąpił uciekając z domu kupca, ale teraz już było za późno. Nie mógł tam wrócić.
„Co się właściwie stało? Dlaczego zaczął pluć krwią? Przecież był zdrowy. Kompletnie zdrowy. Musiałem mu podać złe leki. Nic innego nie wchodzi w grę.
Jestem Uzdrowicielem. I zabiłem człowieka. Swojego drugiego pacjenta”. Zaśmiał się szaleńczo z ironii sytuacji.
Siedział na schodach cały dzień, nie zmieniając pozycji, jedynie myśląc o tym, co począć dalej. Obraz umierającego Pelrova nie znikał mu sprzed oczu. „Nie mogę być już dłużej Uzdrowicielem” pomyślał, gdy zaczęło się ściemniać. „Nie zniosę kolejnej śmierci. Muszę znaleźć sobie inny zawód”.
- Dobry wieczór – jego rozmyślania przerwał głęboki głos. Zaskoczony podniósł wzrok i ujrzał przed sobą żebraka, wpatrującego się w jego emblemat.
- Jeśli szukasz Uzdrowiciela, to już nim nie jestem – powiedział, podnosząc się z zimnych stopni – Musisz...
- Och, chłopcze, miałem co do ciebie większe oczekiwania – westchnął ku zdziwieniu Narvina – Chodź. Podaj mi rękę.
Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, a tym bardziej iść za tym człowiekiem, lecz nie pozostawiając mu wyboru, żebrak złapał go za rękę. Nagle wszystko zawirowało, a on upadł na ziemię.
Ocknął się na miękkiej trawie, na polanie pośród wysokich dębów i klonów. Usiadł i zmrużył oczy, gdy promienie słońca oświetliły jego twarz. W powietrzu czuć było zapach ziół i kwiatów. W oddali śpiewały ptaki.
- W końcu. Myślałem, że jesteś bardziej wytrzymały – usłyszał głos, który przerwał sielską atmosferę.
Przed nim stanął wysoki, odziany w czerń mężczyzna. Niepokój Uzdrowiciela wzbudziła jego blada, prawie że biała, twarz. Nie wiedział kim jest ta dziwna osoba, co musiało odmalować się na jego obliczu.
- Nie pamiętasz mnie? – zapytał zmartwiony – Przecież spotkaliśmy się wczorajszego ranka. Musisz mnie pamiętać.
- To niemożliwe – wymamrotał, marszcząc brwi. Był pewny, że nigdy nie spotkał tego człowieka.
Miał mętlik w głowie; nie pamiętał jak się tutaj znalazł. Spróbował przypomnieć sobie cokolwiek, ale w umyśle panowała pustka. Gdy nagle wróciły do niego wszystkie wspomnienia, aż zakręciło mu się w głowie. Zrobiło mu się słabo, a przed oczami pojawiły się mroczki, kiedy przypomniał sobie wczorajszy poranek.
- O mój Boże... – szepnął, przerażony własnym wspomnieniem.
- Spokojnie. Uspokój się – mężczyzna klęknął przy nim i trzymając za ramiona, popatrzył głęboko w oczy – Chodź, przejdźmy się – powiedział łagodnie i pomógł mu wstać.
- Zabiłem go – wyszeptał z przestrachem.
Podtrzymujący go człowiek nie skomentował tego w żaden sposób. Wytrwale prowadził go na przód, do ławki stojącej w cieniu rozłożystych jaworów. Posadził go na spróchniałym siedzisku i podał kubek z gorzkim płynem, po którym Narvin nawet się nie skrzywił, rozpamiętując śmierć kupca.
- Wybacz mi, ale naprawdę cię nie pamiętam, panie – powiedział, gdy trochę ochłonął - Wyjaw mi kim jesteś – silił się na wyszukany ton.
Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, ale tylko się skrzywił i westchnął ciężko, decydując się na prostą odpowiedź.
- Matka na pewno wspominała ci o mnie. Jestem twoim chrzestnym. Twoja matka wzięła mnie w kumy kilka dni po tym jak się urodziłeś. Przez całe twoje życie miałem cię na oku, choć nigdy nie odwiedziłem.
 Istotnie, Uzdrowiciel przypomniał sobie mgliste wzmianki matki o jego chrzestnym, lecz nigdy nie przywiązywał do nich uwagi, nie mając pojęcia o kim mówiła. Gdy dorastał, zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Teraz na usta cisnęło się mu wiele pytań.
- Dobrze, ale kim właściwie jesteś? – zapytał, zachowując spokój - Kim byłeś dla mojej matki, że uczyniła cię moim chrzestnym?
- Jeszcze się nie domyśliłeś? Mówiłem, że spotkaliśmy się wczoraj rano.
Nagle jego twarz zaczęła się zmieniać. Uzdrowiciel zerwał się z miejsca, ale nie mógł zmusić się do ucieczki ani oderwać wzroku od makabrycznego widoku. Oczy mężczyzny zaczęły się topić i spływać po jego twarzy, wyżerając skórę niczym kwas, pozostawiając jedynie kości. W jego dłoni pojawiła się kosa, a czarne ubranie zmieniło się w szatę z kapturem, rzucającym cień na trupią twarz.
- Teraz wiesz? – świszczący szept rozległ się po polance. Zatrwożony Narvin pokiwał szybko głową i znów stał przed nim mężczyzna, którego ujrzał zaraz po oprzytomnieniu.
- Skoro już rozumiesz, posłuchaj mnie. Nie zabiorę ci dużo czasu – uśmiechnął się ironicznie – Nie możesz przestać być Uzdrowicielem tylko dlatego, że raz ci się nie udało kogoś uratować – prychnął, rozładowując napięcie - Nie uda ci się jeszcze wiele razy, nie każdego możesz przede mną uchronić. Często nawet ja sam nie mam na to wpływu. Dlatego...
- Jak to nie masz na to wpływu? – zapytał zdezorientowany – Więc od kogo to zależy?
- To skomplikowane, ludzki umysł nie dałby rady pojąć tego mechanizmu. Nie przerywaj – powiedział, widząc, że Narvin otwiera usta – Przejdźmy do sedna. Sprowadziłem cię tu, bo mam dla ciebie prezent. Chciałem podarować ci go już wcześniej, gdy zakończyłeś naukę, lecz uznałem, że najpierw lepiej się przekonać jakim jesteś Uzdrowicielem. Jak się okazało, mało wytrzymałym. – nagle w jego dłoniach pojawiła się spora sakiewka, którą wręczył chrześniakowi – Będę ci pomagać w leczeniu chorych, bo wiem ile to dla ciebie znaczy. To jedyne co mogę ci dać. Walkę z samym sobą – uśmiechnął się lekko – Posłuchaj uważnie, bo jeśli okażesz się nieposłuszny, może to skończyć się źle nie tylko dla ciebie. W środku sakiewki jest ziele. Ziele, które uleczy każdego. Ale nie możesz podawać go wszystkim. O tym czy możesz kogoś uratować, czy nie, powiem ci sama. Zgadzasz się na taki podarunek?
Uzdrowiciel, nie zastanawiając się, skinął od razu głową.
- Jak poinformujesz mnie o tym czy mogę je komuś podać?
- Jeżeli ujrzysz mnie przy głowie chorego, oznacza to, że ta osoba przeżyje, jeśli podasz jej lek. Ale gdy będę stała w nogach umierającego, nie waż się podać mu ziela. To... po prostu tego nie rób. Rozumiesz? – znów jedynie skinął głową - W takim razie wszystko ustalone. Zabiorę cię z powrotem do twojego świata – chrzestny złapał go za przegub ręki – Jakieś pytania?
- Dlaczego raz mówisz o sobie jako o kobiecie, a raz o mężczyźnie? – wypalił ze szczerym zainteresowaniem, nim zdołał wymyślić inteligentniejsze pytanie.
- Nie dotyczą mnie ludzkie zasady. Ani nie obchodzą. Coś jeszcze?
Narvin zawahał się, nie wiedząc czy na pewno chce znać odpowiedź na kolejne pytanie.
- Mogłem go uratować? – spytał, a jego oczy momentalnie zalśniły od łez.
Śmierć popatrzyła na niego przenikliwie, z zaciekawieniem. A świat nagle zawirował.
*
Czuł się nieswojo, gdy wszyscy otaczający go ludzie wpatrywali się w jego emblemat i próbowali nawiązać kontakt wzrokowy, by kiwnąć z szacunkiem głową. Męczyła go sława, jaką zyskał w stolicy po uratowaniu życia kupieckiemu sekretarzowi. „Chyba czas opuścić to miejsce” pomyślał, jedząc popołudniowy posiłek w towarzystwie pełnych podziwu spojrzeń i szeptów.
Odkąd Śmierć zaoferowała mu swą pomoc minęły prawie trzy lata, podczas których zyskał sławę prawie w całym kraju, co nie cieszyło go tak bardzo jak się spodziewał. Krążyło o nim mnóstwo historii, rzadko nieprzychylnych. Im bardziej był popularny, tym więcej osób prosiło go o pomoc i tym na więcej śmierci musiał patrzyć. A każdą przeżywał tak boleśnie jak tę pierwszą, o której wciąż nie mógł zapomnieć.
Z chrzestną nie rozmawiał ani razu od czasu spotkania na polanie. Widywał ją codziennie przy łożach chorych, kilka razy napełniała jego sakiewkę zielem, lecz nigdy się do niego nie odezwała, o co nie miał do niej pretensji.
Odsunął od siebie pusty talerz, zostawił obok niego kilka monet zapłaty i ruszył do wyjścia. Od stolika w kącie sali poderwało się dwóch mężczyzn, którzy podążyli za nim, lecz Narvin nie zwrócił na nich uwagi, pogrążony w myślach.
- Uzdrowicielu! – usłyszał za sobą wołanie, które wyrwało go z rozmyślań. Ktoś złapał jego ramię, by go zatrzymać.
Ujrzał przed sobą dwóch mężczyzn w mundurach pałacowych strażników.
- Jesteś proszony do pałacu, panie. Musisz natychmiast udać się z nami.
- Do pałacu? – zapytał zdezorientowany – W jakiej sprawie? Ktoś potrzebuje pomocy?
- Dowiesz się tego na zamku, panie. Musimy ruszać – wskazali na niepozorny powóz.
Narvinowi nie spodobał się rozkazujący ton ich głosu, lecz wolał nie odrzucać pałacowej propozycji, zwłaszcza, że nie miał pod opieką żadnego pacjenta, którym musiałby się zająć. Ruszył w stronę karety, wzruszając ramionami.
Gdy był zaledwie parę kroków od powozu, przed drzwiczkami wykwitła czarno odziana postać. Śmierć zagrodziła drogę kosą i wykonała przeczący ruch głową, po czym znikła tak nagle jak się pojawiła. Uzdrowiciel stanął jak wryty, wiedząc, że nie może wejść do środka. Jeden ze strażników popchnął go lekko do przodu, pytając czy coś się stało.
- Czy możemy zboczyć z trasy i pojechać do mojego pacjenta? – zaczął mówić, snując w głowie plan ucieczki -  Muszę podać mu lek zanim...
- Król jest ważniejszy niż byle mieszczanin – strażnik brutalnie wepchnął go do powozu i zatrzasnął za nim drzwiczki.
Nim Narvin zdążył się podnieść z podłogi, woźnica ruszył. Desperacko spojrzał na drzwiczki, lecz nim zdążył pomyśleć o ucieczce, usłyszał:
- Nie radziłabym. I tak nie dałbyś rady uciec – dostrzegł siedzącą na ławce powozu młodą kobietę w mundurze - Proszę, usiądź – wskazała siedzenie naprzeciw siebie – Nie wiem właściwie dlaczego chciałbyś uciekać, panie. Mawiają, że potrafisz wyleczyć każdą chorobę, nie masz się więc czego obawiać – uśmiechnęła się nieprzekonująco. Nagle jakby ją olśniło, dodała – Niech pan mi wybaczy, nazywam się Arnaelle, jestem królewskim sekretarzem.
- Czego król ode mnie chce? – zapytał zrezygnowany, nie siląc się na uprzejmości.
- Królowa jest ciężko chora – odparła z  powagą – wyleczyłeś człowieka, którego wszyscy spisali na straty, więc jej na pewno zdołasz pomóc.
 Spuścił wzrok, udając zamyślonego. W rzeczywistości był przerażony. Wiedział już co zastanie w zamku.
*
Nie mylił się.
Gdy po rozmowie z królem, wszedł do pokoju chorej, Śmierć już stała przy nogach królowej, wpatrując się w niego ze smutkiem. Władca rozpłakał się widząc małżonkę, rozkazał Uzdrowicielowi natychmiast ją uzdrowić, grożąc zesłaniem do lochu.
Narvin nie przejął się groźbą. Zamiast tego zastanawiał się jak delikatnie oznajmić królowi przykrą wiadomość. Podszedł do łoża chorej, udając że ją bada, choć już wiedział, że kobieta nie przeżyje dłużej niż dwa dni.
- I? – zapytał władca, nie dając mu czasu do zastanowienia się.
- Niestety nie mogę jej uratować, panie. Jedyne co mogę uczynić to złagodzić jej cierpienie i podać zioła uśmierzające ból – powiedział bez ogródek, patrząc prosto w oczy króla.
Mężczyzna poczerwieniał a na jego twarzy ukazała się pulsująca żyła.
- Nawet nie spróbujesz? Jak śmiesz?! Uratowałeś życie nędznego sekretarza, a nie uratujesz życia królowej?! Radzę ci to przemyśleć, chłopcze – wykrzyczał, łapiąc go za poły szaty i przysuwając się do niego tak, że czuł jego oddech na swojej twarzy.
- Jej nie da się uratować! – krzyknął w złości – Jest już praktycznie martwa!
Królewskie oczy zwęziły się w szparki, a Narvin nagle runął na posadzkę. Władca skinął na dwóch żołnierzy stojących przy drzwiach.
- Do lochu z nim. Egzekucja za dwa dni – powiedział bezbarwnym tonem.
Strażnicy chwycili szarpiącego się Uzdrowiciela i zaciągnęli po ziemi w stronę drzwi. Chłopak nie zamierzał się poddawać i desperacko próbował się wyrwać, więc związano mu ręce i nogi. I pobito do nieprzytomności.
*
Z nieba strugami lał się deszcz. Nie było widać świata, który skrył się za wodną zasłoną. Czuł jak jego ubranie robi się oraz cięższe i cięższe, aż zobaczył, że stoi po pierś w wodzie, której poziom wciąż się podnosił. Poczuł, że coś naciska mu na plecy. Nie mógł się ruszyć. Nagle zatonął, a ciecz dostała się do jego nosa. Zaczął kaszleć i krztusić się, aż się obudził.
Z celi wyszedł żołnierz z wiaderkiem, chichocząc pod nosem. Wokół niego było pełno mętnych kałuż, a ubranie lepiło się do jego ciała. Spróbował się podnieść, ale członki odmówiły mu posłuszeństwa. Przeszył go rozdzierający ból. „Chyba złamałem rękę. I żebra”.
Dopóki nie przyniesiono mu wieczornego posiłku, leżał i wpatrywał się pustym wzrokiem w sufit. Zastanawiał się nad tym co się stało. Rozumiał dlaczego król był na niego zły. Każdy by był, gdyby ktoś oznajmił, że najważniejsza dla niego osoba umrze. Ale nie rozumiał dlaczego zesłano go za powiedzenie tego do lochu i chciano zabić. Słyszał historie o porywczym charakterze władcy, ale nigdy nie dawał im wiary. A teraz miał się o nim przekonać na własnej skórze.
W nocy udało mu się przeczołgać pod ścianę i wyjąć z torby, której o dziwo mu nie zabrano, cudowne ziele i je połknąć. Tak go to wyczerpało, że od razu zapadł w sen.
Gdy się obudził, nastał już ranek. „Dzień do egzekucji”. Ostrożnie spróbował się podnieść, sprawdzając czy da radę. Pierwszy raz zażył własnego leku i z zaskoczeniem odkrył jak niebywałą miał moc. Nie spostrzegł żadnych sińców, nic go nie bolało, a co najważniejsze, mógł normalnie się poruszać.
Usiadł na pryczy i zaczął przyglądać się krzątającym strażnikom, którzy wciąż szeptali między sobą, wskazując jego celę. Nie wiedział o co chodzi, ale do głowy przychodziły mu najczarniejsze myśli. W lochu poza nim nie było żadnego innego więźnia, więc tym bardziej zadziwiająca była ilość żołnierzy. Zapytał jednego z nich o powód poruszenia, gdy przyniesiono mu kolację, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Obudził się w środku nocy i choć z całych sił próbował zasnąć, nie udało mu się. Prycza zaskrzypiała, gdy wstał, by pochodzić po celi. Stojący na warcie młody strażnik poderwał się z paniką w oczach. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy zobaczył, że to jedynie więzień. Narvin, uznając, że nie ma nic do stracenia, zapytał go o powód porannej bieganiny strażników. Młodzieniec popatrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się czy powinien o tym mówić, aż w końcu zaczął:
- W nocy w całym zamku pojawiły się kałuże krwi i ślady butów. Urywały się przed pokojami króla. Uznaliśmy to za głupi żart. Służący wyczyścili wszystko, tak że nie zostało po tym śladu – zaśmiał się nerwowo – Ale wczoraj, gdy zaczęło świtać... – urwał, nagle zastanawiając się czy rzeczywiście powinien wyjawiać coś takiego więźniowi.
- Gdy zaczęło świtać...? – powtórzył zachęcająco Narvin.
- Stało się coś dziwnego. Upiornego – westchnął zrezygnowany – Miałem wtedy wartę, wszystko widziałem na własne oczy. Usłyszeliśmy odgłos kroków, ale nikogo nie zobaczyliśmy. Wtedy nagle rozbłysły pochodnie i zobaczyliśmy... Zobaczyliśmy kościotrupa w czarnej szacie. W ręce trzymał wiadro, w którym maczał palce i pisał coś na ścianie. Zamurowało nas i nie wiedzieliśmy co robić – zniżał głos do szeptu – kiedy zjawa zniknęła zawołaliśmy innych, którzy odczytali napis – przełknął głośno ślinę, dodając dramaturgii wypowiedzi – „Puśćcie wolno Uzdrowiciela. Zamek spłynie krwią”.
Narvin wytrzeszczył oczy, przeczuwając najgorsze. Przez resztę nocy nie mógł zasnąć, obawiając się tego, co zastanie rano.
*
Obudził go krzyk młodego strażnika, nakazujący mu wstać. Gdy uświadomił sobie, że nic się nie stało, odetchnął z ulgą. A potem przypomniał sobie co ma się wydarzyć tego dnia i ścisnęło mu się serce.
Strażnik otworzył drzwi celi i wszedł po niego.
- Ani słowa o tym, co usłyszałeś w nocy – warknął cicho i złapał go za poły szaty, wyprowadzając na zewnątrz.
Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy oczom Narvina ukazała się ściana umazana krwią. Litery rozpływały się, ale napis wciąż był czytelny. Strażnik pociągnął go brutalnie w stronę schodów. Ścisnął jego ramię tak, że paznokcie wbiły się w skórę. Nagle uchwyt zelżał i zniknął. Uzdrowiciel spojrzał na niego ze zdumieniem.
Młodzieniec klęczał na podłodze, trzymając się za gardło i krztusząc. Rzucił Narvinowi przerażone spojrzenie, po czym padł na ziemię martwy, a z jego ust wypłynęła strużka krwi. Uzdrowiciel zachwiał się i musiał podtrzymać ściany. Usłyszał przenikające duszę na wskroś wrzaski i zduszone okrzyki. Wartownik z końca korytarza osunął się na glinianą podłogę.
Na miękkich nogach wszedł po schodach. Przez chwilę oślepiało go słońce, a potem ujrzał przerażający widok. Wszędzie leżały ciała. Z wielu broczyła krew, inni zaś wyglądali jak gdyby zasnęli.
Zrobiło mu się niedobrze. Upadł na kolana i zwrócił wczorajszą kolację. Na czworakach dobrnął do ściany jakiegoś budynku, oparł się o niego i trzęsąc się, zaczął łkać jak dziecko. Ukrył twarz w dłoniach, nie chcąc widzieć rozdzierającego serce widoku.
Siedział tak dopóki nie poczuł, że ktoś na niego patrzy. Uniósł roztrzęsiony wzrok. Stał na drugim krańcu placu, trzymając jego torbę. Przekrzywił lekko głowę, jakby z zaciekawieniem.
Podtrzymując się ściany, Uzdrowiciel wstał i powoli zaczął iść w jego kierunku, potykając się o własne nogi i leżące ciała. Dobrnąwszy do chrzestnego, bał się spojrzeć w jego oczy. Blady mężczyzna narzucił na niego płaszcz i podał torbę.
- Do domu?
Przytaknął, niezdolny wymówić ani jednego słowa.




Na podstawie baśni „Kuma Śmierć”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

statystyka