Autor:
Kasia
Kapica
Chrześniak
Trzy głuche uderzenia rozdarły nocną ciszę, wdzierając się do
wnętrza chaty. Mieszkanka domku poderwała się zaniepokojona ze swego posłania.
Przetarłszy oczy, podeszła do kolebki dziecka, które powiła kilka dni temu.
Niemowlę spało głęboko, a skromny blask płomieni z dogasającego paleniska
oświetlał jego twarzyczkę. Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by
pogłaskać pociechę. W tej samej chwili znów rozległo się pukanie. Wystraszona,
wzdrygnęła się i cofnęła dłoń.
Nagle do środka wtargnął zimny podmuch, który rozbudził żar w
kominku. W czarnym prostokącie drzwi stała przygarbiona postać. Starzec zamknął
je za sobą i spojrzała się na gospodynię, której wzrok mężczyzny zmroził krew w
żyłach.
- Czego chcesz? – zapytała zdławionym głosem, zasłaniając swym
ciałem kolebkę.
Starzec nie odpowiedział. Powoli podszedł do kołyski i przyjrzał
się dziecku. Kobieta stała jak sparaliżowana, nie wiedząc jak zareagować.
- Ładne dziecko – powiedział obojętnym tonem – jak mu na imię?
- Nie ma imienia. Nie został jeszcze ochrzczony – wychrypiała,
dziwiąc się samej sobie, że rozmawia z obcym człowiekiem w środku nocy.
- Chcę zostać jego chrzestnym – rzekł po chwili, wbijając w nią
przenikliwy wzrok swoich nieludzkich oczu. Pod ich naciskiem przystała na jego
propozycję.
Dopiero gdy starzec był już przy drzwiach, wyrwała się z transu
i krzyknęła za nim:
- Kim właściwie jesteś?!
- Tym, który traktuje
wszystkich jak równych sobie – odparł, wychodząc.
*
Odrzucona na bok koperta smętnie opadła na klepisko, robiąc
spektakularny obrót w powietrzu, na który nikt nie zwrócił uwagi. Narvin
przebiegł po niej, wdeptując w glinianą powierzchnię i wybiegł na dwór z
głośnym okrzykiem, który dotarł nawet do uszu jego matki, oddalonej o kilka
minut drogi od domu. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, wiedząc co za chwilę
oznajmi jej syn.
Przybiegł na poletko zdyszany, ale z rozradowaną twarzą. Podał
jej list, uśmiechając się szeroko i pochylił się, opierając ręce o kolana, by
złapać oddech. Kobieta rzuciła okiem na pierwszą część listu i od razu przeszłą
do sedna wiadomości, odczytując ją na głos:
- „Społeczność Uzdrowicieli, na czele z Wyższą Radą, pragnie
zawiadomić o pozytywnym rozpatrzeniu pana wniosku i przyjęciu w Brązowe
Szeregi. Gratulujemy zdanego egzaminu” – zakończyła, przenosząc wzrok na
Narvina.
- Brawo – uściskała go, siląc się na uśmiech – Jestem z ciebie
dumna – dodała, wiedząc, że tak należy powiedzieć. Syn, zbyt rozentuzjazmowany,
nie usłyszał sztuczności w jej głosie.
- Zaraz pójdę spakować wszystko co potrzebne, jutro przygotuję
prowiant i pojutrze wyruszam! W końcu coś idzie po naszej myśli! – zaczął mówić
z przejęciem, na ogół zarezerwowanym dla dzieci.
Nie przerywając mu, potakiwała z wymuszonym uśmiechem, który
znikł, gdy tylko Narvin się odwrócił. Była dumna z tego, że jej syn ukończył
Akademię, ale nie umiała się tym cieszyć, wiedząc, że ją zostawi. Było to
naturalną koleją rzeczy i nie byłaby zadowolona, gdyby chłopak marnował się w
domu, lecz w tej chwili myślała tylko o tym, że zostanie sama.
Łzy zalśniły w jej oczach. Szybko je otarła, nie chcąc się nad
sobą użalać. Dokończyła wyrywanie chwastów, starając się o niczym nie myśleć.
Ruszyła w stronę domu dopiero, gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem, a
ciepło umykać przed nocnym chłodem.
Kątem oka zauważyła czarną plamę obok iglastego krzewu.
Zatrzymała się i odwróciła.
- Zaopiekujesz się nim? – zapytała smutno.
Starzec skinął głową. Kiedy chwilę później zerknęła przez ramię,
już go tam nie było.
*
Horyzont zaczął pogrążać się w szarości. Noc zaczęła ustępować
nieśmiałemu blaskowi słońca, które za parę godzin miało wyłonić się w całej
okazałości. Mgła jeszcze wisiała nad światem, nadając krajobrazowi magicznego
uroku.
Odwrócił się, rzucając ostatnie spojrzenie na chatę, w której się
spędził dwadzieścia lat swojego życia. Otulił się mocniej wełnianym płaszczem i
stał, nie mając odwagi ruszyć na przód. Przez ostanie dni tryskał energią,
która teraz nagle go opuściła, gdy zaczęło do niego docierać na co się pisze.
Z matką pożegnał się wieczorem. Prosiła go, by jej nie budził
rankiem. Domyślił się, że nie chciała patrzyć jak odchodzi, więc nie naciskał,
choć z całego serca pragnął, by odprowadziła go wzrokiem, stojąc przed domem.
Westchnął głęboko i ze smutnym uśmiechem zmusił się do kroku na przód, wiedząc,
że nie powinien dłużej zwlekać.
*
Z nacięcia na wrzodzie trysnęła krew zmieszana z ropą,
obryzgując mu po raz kolejny raz twarz. Znów zaklął w myślach, wymyślając
pacjentowi, który nabawił się czarnych pęcherzy na ciele z własnej winy, pijąc
wino z dodatkiem halucynogennego ziela. Narvin musiał usunąć znajdującą się w
pęcherzykach ciecz i przypalić miejsce po nich. Było to nudne i żmudne zajęcie,
lecz dokładnie się tym zajmował, by do organizmu nie wdało się jeszcze gorsze
zakażenie; tym bardziej, że był to jego pierwszy pacjent.
Opuścił go dopiero trzy dni później, gdy samopoczucie mężczyzny
się poprawiło. Jako podziękowanie gospodarz wręczył mu kilka monet i prowiant
na dalszą drogę. Uzdrowiciel nie protestował, widząc po stanie gospodarstwa, że
mężczyznę stać na zapłatę. Jednakże gdy zaproponowano mu podwiezienie do
pobliskiego miasteczka, odmówił, nie chcąc nadużywać wdzięczności wyleczonego.
Po drodze udzielał porad w mijanych wioskach w zamian za nocleg,
zaś do miasta dotarł parę dni później. Zmierzchało już, gdy znalazł się przed
drewnianą bramą z dębowymi wieżyczkami po jej bokach. Znudzeni strażnicy
przepuścili go bez zbędnego wypytywania i wskazali drogę do najbliższej
karczmy, gdzie zatrzymał się na noc. Gdy tylko położył się na łóżku, zapadł w
głęboki sen.
*
- Proszę pana, niechże się pan zbudzi – ktoś potrząsnął jego
ramieniem.
- Co się stało? – zapytał, przecierając zaspane oczy i
ziewając.
- Staremu Pelrovi się pogorszyło. Jego żona usłyszała, że w
mieście jest Uzdrowiciel i błagała, żeby jak najszybciej pan przybył –
powiedział zaaferowany karczmarz.
Wstał bez zbędnych komentarzy, zebrał najpotrzebniejsze rzeczy i
zszedł na dół karczmy, gdzie czekał na niego służący. Przez całą drogę
przecierał oczy i próbował się rozbudzić, wypytując mężczyznę o stan chorego,
jednakże nie dowiedział się niczego przydatnego.
Wewnątrz domu, do którego go wprowadzono, oślepiło go światło.
Wszędzie były rozstawione zapalone świece - niecodzienne zjawisko o takiej
porze.
- Proszę tędy – przewodnik wskazał ręką schody i ruszył za nim,
by zaprowadzić go do właściwego pokoju.
W środku zastał chorego wraz z żoną. Na jego widok podniosła się
z krzesła z oczyma lśniącymi w blasku płomyków i zaczęła mówić zatroskanym
głosem:
- Och, jak dobrze, że przybył pan tak szybko, dziękuję! Mój mąż
źle się czuł od paru dni, lecz nie uznawaliśmy tego za coś poważnego. Ale dziś
wieczorem zaczął bełkotać, nie mógł wykrztusić z siebie słowa! To było okropne.
Widziałam jak cierpiał! Po chwili mu przeszło, lecz jakąś godzinę temu zaczął
krzyczeć i usiadł na łóżku, ale gdy tylko spróbował wstać, zemdlał i padł tak
jak leżał wcześniej! Wtedy wysłałam służących po pomoc. Och, jak dobrze, że się
pan zjawił – powtórzyła na zakończenie – Pomoże mu pan?
W odpowiedzi skinął jedynie głową i gestem nakazał jej odsunąć
się od nieprzytomnego. Zajął się przygotowaniem ziołowego wywaru i kadzidełka.
Kobieta zaglądała mu przez ramię, marszcząc brwi i zastanawiając się czy
młodzieniec wie co robi. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy po dostaniu leku
pacjent otworzył oczy. Mężczyzna próbował wstać, ale Uzdrowiciel delikatnie go
przytrzymał, po czym uniósł jego głowę i podał łyżkę ziołowego wywaru, który
wywołał grymas na twarzy chorego.
- Proszę leżeć spokojnie, muszę pana zbadać – powiedział
łagodnym tonem – Mógłbym prosić o miednicę z wodą? – zwrócił się do kobiety,
która zadowolona, że może się czymś zająć, wyszła z pokoju i zbiegła po
schodach.
Gdy wróciła, Narvin miał już gotową wstępną diagnozę.
- Pani mąż nie jest w złym stanie, proszę się nie martwić. Ma
problemy z oddechem z powodu czegoś osiadłego na jego płucach i gardle, przez
co również ciężko mu się wysłowić. Ale proszę się nie martwić, za góra dwa dni
wszystko wróci do normy. Niech pani uda się na spoczynek. Ja z nim zostanę i
podam leki – mówił, starając się brzmieć jak dobrze urodzony człowiek. Nie był
pewny czy mu to wyszło, lecz starał się tym nie przejmować.
Co godzinę, aż do świtu, podawał choremu ziołowy syrop ani na
chwilę nie zasypiając. Gdy słońce ukazało się w pełnej krasie, usłyszał
krzątającą się po domu służbę, przygotowującą się do kolejnego dnia ciężkiej
pracy. Niedługo później rozległo się pukanie do drzwi, w których ukazała się
służąca i postawiła przed nim tacę ze śniadaniem. Nie był głodny, lecz zaczął jeść,
chcąc zająć czas. Nie mógł jak na razie zrobić nic więcej dla mężczyzny.
- Jego stan się polepszył, do wieczora powinien wyzdrowieć
zupełnie – powiedział, gdy przed południem do pokoju weszła właścicielka domu,
po czym udzielił jej szczegółowych instrukcji opieki nad mężem – Czy ktoś
mógłby zaprowadzić mnie do gospody? – zapytał na koniec.
- Nie ma takiej potrzeby, nakazałam przygotować panu pokój, na
wypadek, gdyby Pelrovi się pogorszyło. Mam nadzieję, że nie ma pan nic
przeciwko?
- Nie, bynajmniej. Bardzo pani dziękuję – skłonił się i udał się
do wskazanej mu komnaty.
Spał jak kamień aż do późnego popołudnia. Obudził się wypoczęty,
zjadł stojący na stoliku obiad i pospieszył do pacjenta, który jak się okazało
czuł się lepiej. Opowiadał mu o swoich kupieckich podróżach aż do zapadnięcia
nocy.
Po północy kupiec zakaszlał kilka razy, ale poza tym spał
głęboko, oddychając miarowo. Dopiero gdy zbliżał się wschód słońca, mężczyzna
zaczął chrząkać tak głośno, że do pokoju przybiegła jego żona, zmartwiona nagłym
pogorszeniem.
- To tylko kaszel, odruchowa reakcja, proszę się nie martwić. To
nic nie znaczy – próbował ją uspokoić, lecz kobieta nie udała się ponownie
spać. Nie wierzyła do końca osądowi Uzdrowiciela, więc postanowiła czuwać razem
z nim.
Problemy zaczęły się dopiero, gdy nadszedł poranek. Pacjent
nagle się obudził i usiadł na łóżku, rozglądają się wokół nieprzytomnie. Narvin
chciał go położyć z powrotem, lecz nie dał rady. Kupiec nagle odepchnął go z
całej siły, tak że upadł na ziemię.
Uzdrowiciel zerwał się z podłogi, chcąc sięgnąć do torby, lecz
mężczyzna złapał go za rękę, ściskając ją coraz mocniej. Nagle chory zaczął
gwałtownie kaszleć. Na pościeli wykwitły czerwone plamy. Krew znalazła się
również na szatach Uzdrowiciela.
Narvin nie miał pojęcia co się dzieje. „Przecież był
zdrowy!”. Pelrov wpatrywał się w niego z przerażeniem. Nagle jego oczy
rozszerzyły się gwałtownie, a jego ręka opadła na pościel, uwalniając
Uzdrowiciela, który sprawdził od razu puls mężczyzny.
Nic.
Opadł na krzesło, wpatrując się pustym wzrokiem w martwe ciało.
Nie słyszał krzyku kobiety, która przylgnęła do ciała, omywając krew łzami. Nie
zauważył nawet, gdy pokój wypełnił się służącymi. Nie docierało do niego to, co
się stało. Przed oczami wciąż miał przerażoną twarz Pelrova.
Bezmyślnie chwycił torbę z lekami i wyszedł na zewnątrz. Nikt
nie zauważył, że odszedł. Wpatrując się pusto w brukowaną uliczkę, ruszył przed
siebie, nie wiedząc gdzie zmierza i wybierając drogę na chybił trafił. W końcu,
sam nie wiedział po jakim czasie, zauważył kamienne schodki, na których usiadł,
kurczowo przyciskając do piersi swoją torbę.
Dopiero w tej chwili uświadomił sobie jak głupio postąpił
uciekając z domu kupca, ale teraz już było za późno. Nie mógł tam wrócić.
„Co się właściwie stało? Dlaczego zaczął pluć krwią? Przecież
był zdrowy. Kompletnie zdrowy. Musiałem mu podać złe leki. Nic innego nie
wchodzi w grę.
Jestem Uzdrowicielem. I zabiłem człowieka. Swojego drugiego
pacjenta”. Zaśmiał się szaleńczo z ironii sytuacji.
Siedział na schodach cały dzień, nie zmieniając pozycji, jedynie
myśląc o tym, co począć dalej. Obraz umierającego Pelrova nie znikał mu sprzed
oczu. „Nie mogę być już dłużej Uzdrowicielem” pomyślał, gdy zaczęło się
ściemniać. „Nie zniosę kolejnej śmierci. Muszę znaleźć sobie inny zawód”.
- Dobry wieczór – jego rozmyślania przerwał głęboki głos.
Zaskoczony podniósł wzrok i ujrzał przed sobą żebraka, wpatrującego się w jego
emblemat.
- Jeśli szukasz Uzdrowiciela, to już nim nie jestem –
powiedział, podnosząc się z zimnych stopni – Musisz...
- Och, chłopcze, miałem co do ciebie większe oczekiwania –
westchnął ku zdziwieniu Narvina – Chodź. Podaj mi rękę.
Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, a tym bardziej iść za tym
człowiekiem, lecz nie pozostawiając mu wyboru, żebrak złapał go za rękę. Nagle
wszystko zawirowało, a on upadł na ziemię.
Ocknął się na miękkiej trawie, na polanie pośród wysokich dębów
i klonów. Usiadł i zmrużył oczy, gdy promienie słońca oświetliły jego twarz. W
powietrzu czuć było zapach ziół i kwiatów. W oddali śpiewały ptaki.
- W końcu. Myślałem, że jesteś bardziej wytrzymały – usłyszał
głos, który przerwał sielską atmosferę.
Przed nim stanął wysoki, odziany w czerń mężczyzna. Niepokój
Uzdrowiciela wzbudziła jego blada, prawie że biała, twarz. Nie wiedział kim
jest ta dziwna osoba, co musiało odmalować się na jego obliczu.
- Nie pamiętasz mnie? – zapytał zmartwiony – Przecież
spotkaliśmy się wczorajszego ranka. Musisz mnie pamiętać.
- To niemożliwe – wymamrotał, marszcząc brwi. Był pewny, że
nigdy nie spotkał tego człowieka.
Miał mętlik w głowie; nie pamiętał jak się tutaj znalazł.
Spróbował przypomnieć sobie cokolwiek, ale w umyśle panowała pustka. Gdy nagle
wróciły do niego wszystkie wspomnienia, aż zakręciło mu się w głowie. Zrobiło
mu się słabo, a przed oczami pojawiły się mroczki, kiedy przypomniał sobie
wczorajszy poranek.
- O mój Boże... – szepnął, przerażony własnym wspomnieniem.
- Spokojnie. Uspokój się – mężczyzna klęknął przy nim i
trzymając za ramiona, popatrzył głęboko w oczy – Chodź, przejdźmy się –
powiedział łagodnie i pomógł mu wstać.
- Zabiłem go – wyszeptał z przestrachem.
Podtrzymujący go człowiek nie skomentował tego w żaden sposób.
Wytrwale prowadził go na przód, do ławki stojącej w cieniu rozłożystych
jaworów. Posadził go na spróchniałym siedzisku i podał kubek z gorzkim płynem,
po którym Narvin nawet się nie skrzywił, rozpamiętując śmierć kupca.
- Wybacz mi, ale naprawdę cię nie pamiętam, panie – powiedział,
gdy trochę ochłonął - Wyjaw mi kim jesteś – silił się na wyszukany ton.
Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, ale tylko się
skrzywił i westchnął ciężko, decydując się na prostą odpowiedź.
- Matka na pewno wspominała ci o mnie. Jestem twoim chrzestnym.
Twoja matka wzięła mnie w kumy kilka dni po tym jak się urodziłeś. Przez całe
twoje życie miałem cię na oku, choć nigdy nie odwiedziłem.
Istotnie, Uzdrowiciel
przypomniał sobie mgliste wzmianki matki o jego chrzestnym, lecz nigdy nie
przywiązywał do nich uwagi, nie mając pojęcia o kim mówiła. Gdy dorastał,
zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Teraz na usta cisnęło się mu wiele pytań.
- Dobrze, ale kim właściwie jesteś? – zapytał, zachowując spokój
- Kim byłeś dla mojej matki, że uczyniła cię moim chrzestnym?
- Jeszcze się nie domyśliłeś? Mówiłem, że spotkaliśmy się
wczoraj rano.
Nagle jego twarz zaczęła się zmieniać. Uzdrowiciel zerwał się z
miejsca, ale nie mógł zmusić się do ucieczki ani oderwać wzroku od
makabrycznego widoku. Oczy mężczyzny zaczęły się topić i spływać po jego
twarzy, wyżerając skórę niczym kwas, pozostawiając jedynie kości. W jego dłoni
pojawiła się kosa, a czarne ubranie zmieniło się w szatę z kapturem, rzucającym
cień na trupią twarz.
- Teraz wiesz? – świszczący szept rozległ się po polance.
Zatrwożony Narvin pokiwał szybko głową i znów stał przed nim mężczyzna, którego
ujrzał zaraz po oprzytomnieniu.
- Skoro już rozumiesz, posłuchaj mnie. Nie zabiorę ci dużo czasu
– uśmiechnął się ironicznie – Nie możesz przestać być Uzdrowicielem tylko
dlatego, że raz ci się nie udało kogoś uratować – prychnął, rozładowując
napięcie - Nie uda ci się jeszcze wiele razy, nie każdego możesz przede mną
uchronić. Często nawet ja sam nie mam na to wpływu. Dlatego...
- Jak to nie masz na to wpływu? – zapytał zdezorientowany – Więc
od kogo to zależy?
- To skomplikowane, ludzki umysł nie dałby rady pojąć tego
mechanizmu. Nie przerywaj – powiedział, widząc, że Narvin otwiera usta –
Przejdźmy do sedna. Sprowadziłem cię tu, bo mam dla ciebie prezent. Chciałem
podarować ci go już wcześniej, gdy zakończyłeś naukę, lecz uznałem, że najpierw
lepiej się przekonać jakim jesteś Uzdrowicielem. Jak się okazało, mało
wytrzymałym. – nagle w jego dłoniach pojawiła się spora sakiewka, którą wręczył
chrześniakowi – Będę ci pomagać w leczeniu chorych, bo wiem ile to dla ciebie
znaczy. To jedyne co mogę ci dać. Walkę z samym sobą – uśmiechnął się lekko –
Posłuchaj uważnie, bo jeśli okażesz się nieposłuszny, może to skończyć się źle
nie tylko dla ciebie. W środku sakiewki jest ziele. Ziele, które uleczy
każdego. Ale nie możesz podawać go wszystkim. O tym czy możesz kogoś uratować,
czy nie, powiem ci sama. Zgadzasz się na taki podarunek?
Uzdrowiciel, nie zastanawiając się, skinął od razu głową.
- Jak poinformujesz mnie o tym czy mogę je komuś podać?
- Jeżeli ujrzysz mnie przy głowie chorego, oznacza to, że ta
osoba przeżyje, jeśli podasz jej lek. Ale gdy będę stała w nogach
umierającego, nie waż się podać mu ziela. To... po prostu tego nie rób. Rozumiesz? – znów jedynie skinął głową - W takim
razie wszystko ustalone. Zabiorę cię z powrotem do twojego świata – chrzestny
złapał go za przegub ręki – Jakieś pytania?
- Dlaczego raz mówisz o sobie jako o kobiecie, a raz o
mężczyźnie? – wypalił ze szczerym zainteresowaniem, nim zdołał wymyślić
inteligentniejsze pytanie.
- Nie dotyczą mnie ludzkie zasady. Ani nie obchodzą. Coś
jeszcze?
Narvin zawahał się, nie wiedząc czy na pewno chce znać odpowiedź
na kolejne pytanie.
- Mogłem go uratować? – spytał, a jego oczy momentalnie zalśniły
od łez.
Śmierć popatrzyła na niego przenikliwie, z zaciekawieniem. A
świat nagle zawirował.
*
Czuł się nieswojo, gdy wszyscy otaczający go ludzie wpatrywali
się w jego emblemat i próbowali nawiązać kontakt wzrokowy, by kiwnąć z
szacunkiem głową. Męczyła go sława, jaką zyskał w stolicy po uratowaniu życia
kupieckiemu sekretarzowi. „Chyba czas opuścić to miejsce” pomyślał,
jedząc popołudniowy posiłek w towarzystwie pełnych podziwu spojrzeń i szeptów.
Odkąd Śmierć zaoferowała mu swą pomoc minęły prawie trzy lata,
podczas których zyskał sławę prawie w całym kraju, co nie cieszyło go tak
bardzo jak się spodziewał. Krążyło o nim mnóstwo historii, rzadko
nieprzychylnych. Im bardziej był popularny, tym więcej osób prosiło go o pomoc
i tym na więcej śmierci musiał patrzyć. A każdą przeżywał tak boleśnie jak tę
pierwszą, o której wciąż nie mógł zapomnieć.
Z chrzestną nie rozmawiał ani razu od czasu spotkania na
polanie. Widywał ją codziennie przy łożach chorych, kilka razy napełniała jego
sakiewkę zielem, lecz nigdy się do niego nie odezwała, o co nie miał do niej
pretensji.
Odsunął od siebie pusty talerz, zostawił obok niego kilka monet
zapłaty i ruszył do wyjścia. Od stolika w kącie sali poderwało się dwóch
mężczyzn, którzy podążyli za nim, lecz Narvin nie zwrócił na nich uwagi,
pogrążony w myślach.
- Uzdrowicielu! – usłyszał za sobą wołanie, które wyrwało go z
rozmyślań. Ktoś złapał jego ramię, by go zatrzymać.
Ujrzał przed sobą dwóch mężczyzn w mundurach pałacowych
strażników.
- Jesteś proszony do pałacu, panie. Musisz natychmiast udać się
z nami.
- Do pałacu? – zapytał zdezorientowany – W jakiej sprawie? Ktoś
potrzebuje pomocy?
- Dowiesz się tego na zamku, panie. Musimy ruszać – wskazali na
niepozorny powóz.
Narvinowi nie spodobał się rozkazujący ton ich głosu, lecz wolał
nie odrzucać pałacowej propozycji, zwłaszcza, że nie miał pod opieką żadnego
pacjenta, którym musiałby się zająć. Ruszył w stronę karety, wzruszając
ramionami.
Gdy był zaledwie parę kroków od powozu, przed drzwiczkami
wykwitła czarno odziana postać. Śmierć zagrodziła drogę kosą i wykonała
przeczący ruch głową, po czym znikła tak nagle jak się pojawiła. Uzdrowiciel
stanął jak wryty, wiedząc, że nie może wejść do środka. Jeden ze strażników
popchnął go lekko do przodu, pytając czy coś się stało.
- Czy możemy zboczyć z trasy i pojechać do mojego pacjenta? –
zaczął mówić, snując w głowie plan ucieczki -
Muszę podać mu lek zanim...
- Król jest ważniejszy niż byle mieszczanin – strażnik brutalnie
wepchnął go do powozu i zatrzasnął za nim drzwiczki.
Nim Narvin zdążył się podnieść z podłogi, woźnica ruszył.
Desperacko spojrzał na drzwiczki, lecz nim zdążył pomyśleć o ucieczce,
usłyszał:
- Nie radziłabym. I tak nie dałbyś rady uciec – dostrzegł
siedzącą na ławce powozu młodą kobietę w mundurze - Proszę, usiądź – wskazała
siedzenie naprzeciw siebie – Nie wiem właściwie dlaczego chciałbyś uciekać,
panie. Mawiają, że potrafisz wyleczyć każdą chorobę, nie masz się więc czego
obawiać – uśmiechnęła się nieprzekonująco. Nagle jakby ją olśniło, dodała –
Niech pan mi wybaczy, nazywam się Arnaelle, jestem królewskim sekretarzem.
- Czego król ode mnie chce? – zapytał zrezygnowany, nie siląc
się na uprzejmości.
- Królowa jest ciężko chora – odparła z powagą – wyleczyłeś człowieka, którego
wszyscy spisali na straty, więc jej na pewno zdołasz pomóc.
Spuścił wzrok, udając
zamyślonego. W rzeczywistości był przerażony. Wiedział już co zastanie w zamku.
*
Nie mylił się.
Gdy po rozmowie z królem, wszedł do pokoju chorej, Śmierć już
stała przy nogach królowej, wpatrując się w niego ze smutkiem. Władca rozpłakał
się widząc małżonkę, rozkazał Uzdrowicielowi natychmiast ją uzdrowić, grożąc
zesłaniem do lochu.
Narvin nie przejął się groźbą. Zamiast tego zastanawiał się jak
delikatnie oznajmić królowi przykrą wiadomość. Podszedł do łoża chorej, udając
że ją bada, choć już wiedział, że kobieta nie przeżyje dłużej niż dwa dni.
- I? – zapytał władca, nie dając mu czasu do zastanowienia się.
- Niestety nie mogę jej uratować, panie. Jedyne co mogę uczynić
to złagodzić jej cierpienie i podać zioła uśmierzające ból – powiedział bez
ogródek, patrząc prosto w oczy króla.
Mężczyzna poczerwieniał a na jego twarzy ukazała się pulsująca
żyła.
- Nawet nie spróbujesz? Jak śmiesz?! Uratowałeś życie nędznego
sekretarza, a nie uratujesz życia królowej?! Radzę ci to przemyśleć, chłopcze –
wykrzyczał, łapiąc go za poły szaty i przysuwając się do niego tak, że czuł
jego oddech na swojej twarzy.
- Jej nie da się uratować! – krzyknął w złości – Jest już
praktycznie martwa!
Królewskie oczy zwęziły się w szparki, a Narvin nagle runął na
posadzkę. Władca skinął na dwóch żołnierzy stojących przy drzwiach.
- Do lochu z nim. Egzekucja za dwa dni – powiedział bezbarwnym
tonem.
Strażnicy chwycili szarpiącego się Uzdrowiciela i zaciągnęli po
ziemi w stronę drzwi. Chłopak nie zamierzał się poddawać i desperacko próbował
się wyrwać, więc związano mu ręce i nogi. I pobito do nieprzytomności.
*
Z nieba strugami lał się deszcz. Nie było widać świata, który
skrył się za wodną zasłoną. Czuł jak jego ubranie robi się oraz cięższe i
cięższe, aż zobaczył, że stoi po pierś w wodzie, której poziom wciąż się
podnosił. Poczuł, że coś naciska mu na plecy. Nie mógł się ruszyć. Nagle
zatonął, a ciecz dostała się do jego nosa. Zaczął kaszleć i krztusić się, aż
się obudził.
Z celi wyszedł żołnierz z wiaderkiem, chichocząc pod nosem.
Wokół niego było pełno mętnych kałuż, a ubranie lepiło się do jego ciała.
Spróbował się podnieść, ale członki odmówiły mu posłuszeństwa. Przeszył go
rozdzierający ból. „Chyba złamałem rękę. I żebra”.
Dopóki nie przyniesiono mu wieczornego posiłku, leżał i
wpatrywał się pustym wzrokiem w sufit. Zastanawiał się nad tym co się stało.
Rozumiał dlaczego król był na niego zły. Każdy by był, gdyby ktoś oznajmił, że
najważniejsza dla niego osoba umrze. Ale nie rozumiał dlaczego zesłano go za
powiedzenie tego do lochu i chciano zabić. Słyszał historie o porywczym
charakterze władcy, ale nigdy nie dawał im wiary. A teraz miał się o nim
przekonać na własnej skórze.
W nocy udało mu się przeczołgać pod ścianę i wyjąć z torby,
której o dziwo mu nie zabrano, cudowne ziele i je połknąć. Tak go to
wyczerpało, że od razu zapadł w sen.
Gdy się obudził, nastał już ranek. „Dzień do egzekucji”. Ostrożnie
spróbował się podnieść, sprawdzając czy da radę. Pierwszy raz zażył własnego
leku i z zaskoczeniem odkrył jak niebywałą miał moc. Nie spostrzegł żadnych
sińców, nic go nie bolało, a co najważniejsze, mógł normalnie się poruszać.
Usiadł na pryczy i zaczął przyglądać się krzątającym strażnikom,
którzy wciąż szeptali między sobą, wskazując jego celę. Nie wiedział o co
chodzi, ale do głowy przychodziły mu najczarniejsze myśli. W lochu poza nim nie
było żadnego innego więźnia, więc tym bardziej zadziwiająca była ilość
żołnierzy. Zapytał jednego z nich o powód poruszenia, gdy przyniesiono mu
kolację, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Obudził się w środku nocy i choć z całych sił próbował zasnąć,
nie udało mu się. Prycza zaskrzypiała, gdy wstał, by pochodzić po celi. Stojący
na warcie młody strażnik poderwał się z paniką w oczach. Odetchnął z ulgą
dopiero, gdy zobaczył, że to jedynie więzień. Narvin, uznając, że nie ma nic do
stracenia, zapytał go o powód porannej bieganiny strażników. Młodzieniec
popatrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się czy powinien o tym mówić, aż
w końcu zaczął:
- W nocy w całym zamku pojawiły się kałuże krwi i ślady butów. Urywały
się przed pokojami króla. Uznaliśmy to za głupi żart. Służący wyczyścili
wszystko, tak że nie zostało po tym śladu – zaśmiał się nerwowo – Ale wczoraj,
gdy zaczęło świtać... – urwał, nagle zastanawiając się czy rzeczywiście
powinien wyjawiać coś takiego więźniowi.
- Gdy zaczęło świtać...? – powtórzył zachęcająco Narvin.
- Stało się coś dziwnego. Upiornego – westchnął zrezygnowany –
Miałem wtedy wartę, wszystko widziałem na własne oczy. Usłyszeliśmy odgłos
kroków, ale nikogo nie zobaczyliśmy. Wtedy nagle rozbłysły pochodnie i
zobaczyliśmy... Zobaczyliśmy kościotrupa w czarnej szacie. W ręce trzymał
wiadro, w którym maczał palce i pisał coś na ścianie. Zamurowało nas i nie
wiedzieliśmy co robić – zniżał głos do szeptu – kiedy zjawa zniknęła zawołaliśmy
innych, którzy odczytali napis – przełknął głośno ślinę, dodając dramaturgii
wypowiedzi – „Puśćcie wolno Uzdrowiciela. Zamek spłynie krwią”.
Narvin wytrzeszczył oczy, przeczuwając najgorsze. Przez resztę
nocy nie mógł zasnąć, obawiając się tego, co zastanie rano.
*
Obudził go krzyk młodego strażnika, nakazujący mu wstać. Gdy
uświadomił sobie, że nic się nie stało, odetchnął z ulgą. A potem przypomniał
sobie co ma się wydarzyć tego dnia i ścisnęło mu się serce.
Strażnik otworzył drzwi celi i wszedł po niego.
- Ani słowa o tym, co usłyszałeś w
nocy – warknął cicho i złapał go za poły szaty, wyprowadzając na zewnątrz.
Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy oczom Narvina ukazała się
ściana umazana krwią. Litery rozpływały się, ale napis wciąż był czytelny. Strażnik
pociągnął go brutalnie w stronę schodów. Ścisnął jego ramię tak, że paznokcie
wbiły się w skórę. Nagle uchwyt zelżał i zniknął. Uzdrowiciel spojrzał na niego
ze zdumieniem.
Młodzieniec klęczał na podłodze, trzymając się za gardło i
krztusząc. Rzucił Narvinowi przerażone spojrzenie, po czym padł na ziemię
martwy, a z jego ust wypłynęła strużka krwi. Uzdrowiciel zachwiał się i musiał
podtrzymać ściany. Usłyszał przenikające duszę na wskroś wrzaski i zduszone
okrzyki. Wartownik z końca korytarza osunął się na glinianą podłogę.
Na miękkich nogach wszedł po schodach. Przez chwilę oślepiało go
słońce, a potem ujrzał przerażający widok. Wszędzie leżały ciała. Z wielu
broczyła krew, inni zaś wyglądali jak gdyby zasnęli.
Zrobiło mu się niedobrze. Upadł na kolana i zwrócił wczorajszą
kolację. Na czworakach dobrnął do ściany jakiegoś budynku, oparł się o niego i
trzęsąc się, zaczął łkać jak dziecko. Ukrył twarz w dłoniach, nie chcąc widzieć
rozdzierającego serce widoku.
Siedział tak dopóki nie poczuł, że ktoś na niego patrzy. Uniósł
roztrzęsiony wzrok. Stał na drugim krańcu placu, trzymając jego torbę.
Przekrzywił lekko głowę, jakby z zaciekawieniem.
Podtrzymując się ściany, Uzdrowiciel wstał i powoli zaczął iść w
jego kierunku, potykając się o własne nogi i leżące ciała. Dobrnąwszy do
chrzestnego, bał się spojrzeć w jego oczy. Blady mężczyzna narzucił na niego
płaszcz i podał torbę.
- Do domu?
Przytaknął, niezdolny wymówić ani jednego słowa.
Na podstawie baśni „Kuma
Śmierć”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz