Sara Stolc
"Śmierc"
Rany zagojone,
Serce wykrojone.
Obojetnosc panuje
Nic innego nie skutkuje.
Nadzieja uleciala
Wiare zagrzebala.
Noz z ciala wyrwala
Krwia ociekajacy.
Dusze zaprzedala
Czern przyodziala.
Prowadzona wiatrem
Ruszyla, stajac sie katem.
Weronika Gurdek
Koniec.
Zło jest wieczne i zawsze takim pozostanie. Można mu zapobiec, ale czy jest sens, gdy ono i tak powróci…? Czy naprawdę jesteśmy zamknięci w kopule nieszczęść, smutku i winy? Może uchronić się przed złem innych, gdy sami jesteśmy tacy? Poddajemy się mu, gniew i zło doszczętnie wypełnia nasze ciała, zapominamy wtedy o rodzinie, radości i miłości, a może o tym pamiętamy tylko próbujemy zapomnieć by nie wracać do szczęścia, które utraciliśmy? Szczerze nie wiem. Nikt nie wie.
Stoję pośród tłumu. Zamknięta na Arenie Gigantów, w Revien mieście, wykształconym technologicznie, ale zatrzymane w XXl w. Jesteśmy skazani, by walczyć o przetrwanie i rodzinę, choć żyjemy w dostatku, jesteśmy zmuszeni ginąć, by Tradycji stało się zadość”. Musimy walczyć na arenach. Co 5 lat, 2 kandydatów zostaje wybranych do Walki Gigantów na stadionie w naszym rodzinnym mieście. W tym roku wybrano mnie- Eve chudą, nieporadną dziewczynę, nie umiejącą się bronić nawet z swoimi troskami. Zostałam ubrana w czarny luźny kostium i metalowy naszyjnik, rzekomo chroniący przed atakiem innych państw, ale nie przed naszymi przeciwnikami. Nie wiem dlaczego mnie wybrano, nie mam żadnych umiejętności i zdolności.
Teraz stoję na środku areny, przełykam łzy i czekam na przeciwnika. Wszystkie oczy skupiają się na mnie. Nagle w wejściu areny staje wysoki, umięśniony chłopak, patrzy na mnie pytająco, a ja tylko wzruszam ramionami. „Nie mamy wyboru” odpowiadam bez głośnie, ruchem ust. Chłopak odpowiada skinieniem głowy i biegnie w moim kierunku z toporem w ręku, a ja nie wiedząc co robić wykonuje unik. Jego broń ugrzęza w murze, a ja wykorzystuje chwilę i staram się uruchomić swoje zdolności. Chłopak podbiega znowu, chce mnie uderzyć, ale ja wyciągam rękę, z której rozwijają się ostrza. Niestety, za późno. Padam na twardą ziemie. Czuje jak uchodzi ze mnie cała energia i moc. Leżę w bezruchu i patrzę na zakrwawione ostrze chłopaka, a potem prosto w jego zielone oczy. Nagle pada na ziemię i zaczyna mnie przepraszać i głaskać, poznaję jego twarz, kiedyś go widziałam… Może wiedziałabym to, gdyby przed walką nie podali mi serum waleczności. On mnie jednak pamięta… Resztkami sił wypowiadam moje ostatnie słowo „Kaspian?”.
Koniec. Życie ze mnie uchodzi, potem widzę już tylko krew i mroczki przed oczami, po paru sekundach umieram, choć jestem szczęśliwa wiedząc, że wydostałam się z piekła.
Karolina Magdziak
otwieram oczy...
czuje na skórze czułe pocałunki mrozu,
odziana jedynie w atłas koloru szkarłatu,
idę lustrzanym korytarzem,
na końcu dostrzegam,
stare,
drewniane drzwi,
z kryształową klamką...
nie czuje strachu,
jedynie ciekawość,
wiec przekręcam klamkę.
na środku pokoju...
stoi postać,
w czarnym aksamicie,
a w dłoni dzierży lśniącą kose,
bijąca chłodnym ,
nieprzyjaznym blaskiem,
ale ja nie czuje strachu.
więc podchodzę bliżej...
nie widzę jej oczu,
ale wiem ze na mnie patrzy,
wyciąga do mnie swoja bladą chudą rękę,
chwytam ją bez cienia leku,
i zdaje sobie sprawę...
ze rodzimy się po to by ją spotkać.
Katarzyna Blitek
Weronika
Ten dzień był ponury. Szare niebo i deszczowe niebo. Brudne krople spadające z dachów i liści drzew były oznaką niedawno przeszłego deszczu. Na ulicy przejeżdżały samochody rozchlapując kałuże. Ludzie kulili się pod kurtkami przed zimnym wiatrem. Koniec września nie zapowiadał się ciekawie, przynajmniej dla niektórych.
Nikt nie zwracał uwagi na małą postać kuląca się pod kurtką, z kapturem na głowie. Stała tam i wpatrywała się w budynek z zakratowanymi oknami. Całkiem szary i przerażający, przesiąknięty ludzką rozpaczą, i krzykami. Idealnie pasował do tamtego dnia.
Wendy, bo tak miała na imię. Nie mogła uwierzyć, że wpakowała się w takie bagno. Dlaczego to w ogóle zrobiła? Czyż pierwszy miesiąc w nowej szkole nie dał jej wystarczająco popalić? Furtka otworzyła się z lekkim skrzypem, ale dziewczyna brnęła przed siebie bojąc się, że zawróci. Ucieknie. A to nie wchodziło w rachubę, chciała to zrobić, nie miała innego zajęcia na to popołudnie, które było już kolejnym takim w tym miesiącu.
Lekcje zajmowały jej mało czasu, nie miała potem co ze sobą zrobić.
Popchnęła ciężkie drzwi które ledwo przesunęły się pod jej naciskiem i weszła do jasnego, cichego holu. Nikt nie siedział za ladą, nikt nie łaził bez celu po korytarzu. Żadnych krzyków, na razie. Nie tego spodziewała się po "domu z problematycznymi ludźmi" czytaj wariatkowo.
– Co pani tu robi? -- usłyszała za swoimi placami, ostry głos. Odwróciła się starając się wyglądać na zdecydowaną.
– Jestem wolontariuszką z liceum imienia Stefana Batorego – odpowiedziała patrząc gdzieś w bok byle nie na mężczyznę.
Miał pewnie około pięćdziesięciu lat, wysoki, ubrany w biały chałat., siwe włosy tylko gdzie nie gdzie były przeplatane wyblakniętą czernią. Patrzył na nią z niedowierzaniem i zainteresowaniem, jednym okiem. Drugie było zasłonięte czarną przepaską. Dziewczyna zastanawiała się, co się mu stało.
– Wolontariuszka? Coś nowego, a papierek pani ma?
– Tak, już szukam – otworzyła torbę i wyjęła zeszyt. To była kartka z podpisem szkoły.
– Świetnie, proszę za mną – powiedział sztywno po obejrzeniu jej ze wszystkich stron, rzuceniu dziewczynie spojrzenia spod zmarszczonych brwi. Obrócił się i ruszył przed siebie.
Wendy zastanawiało jego zachowanie, ale nic nie powiedziała tylko ruszyła za nim rozglądając się ukradkiem.
Szli długim korytarzem, mijali dużo nieoznakowanych drzwi. Świeciła się tylko co druga lampa. Ich kroki odbijały się echem od ścian.
– Musi pani mi wybaczyć, ale od bardzo dawna nie mieliśmy wolontariusza – mężczyzna przerwał krępującą ciszę. -- ostatnio w ogóle żadnych.
– Ostatnio? Sprecyzuje pan? -- chciała wiedzieć.
Zacisnął mocno usta i wpatrywał się twardym wzrokiem przed siebie.
– Przez ostatnie, trzydzieści lat?
Dziewczyna wybałuszyła oczy, pewnie jakby miała wodę w ustach to by ją wypluła ze zgrozy. Trzydzieści lat to dużo – pomyślała – to co najmniej dziwne.
– Aha– wybąkała tylko na głos. Resztę drogi przeszli w ciszy.
Na końcu korytarza znajdowały się białe podwójne drzwi. Mężczyzna je otworzył i wpuścił Wendy pierwszą. Co to zobaczyła trochę ją przeraziło.
W dużym pokoju było jakieś dziesięć osób. Jedne siedziały na kolorowych krzesłach grając w chińczyka. Po lewej stronie dostrzegła straszliwie wychudzonego chłopaka, który stał przed ścianą i coś do niej szeptał. Jedni ludzie mieli ochraniacze na głowy, inni folie aluminiową. Ale wszyscy byli poubieranie w wypłowiałe, workowate ubrania.
– Zostawiam panią – usłyszała za sobą i zanim się odwróciła to jego już nie było. A nawet nie wiedziała jak on się nazywa.
Rozejrzała się. Trzeba być twardym a nie miękim – mruknęła i ruszyła przed siebie. Minęła dwóch siwiótkich mężczyzn i usiadła koło okna, na przeciw starszej pani.
Kobieta spojrzała na nią bystrze, wcale nie wyglągając na obłąkaną. Mogła mieć koło sześćdziesięciu lat. Twarz miał pokrytą siateczką zmarszczek. Oczy koloru jasnego błękitu wypatrywały czegoś za oknem.
– Dzień dobry – dziewczyna postanowiła się grzecznie przywitać, nie wiadomo jak tutejsi ludzie reagują na innych.
Kobieta uśmiechnęła się do niej trochę smutno.
– Dobry – odpowiedziała i wróciła do poprzedniego zajęcia.
Wendy rozejrzała się skrępowana. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Postanowiła zebrać się na odwagę.
– Przepraszam, jestem wolontariuszką i... – zacięła się, bo w sumie nie wiedziała, jak zakończyć.
Kobieta ponownie skierowała wzrok w jej stronę, tym razem bardziej jej się przyglądając.
– Wolontariuszką? No proszę odkąd tu jestem jeszcze nie spotkałam wolontariuszki. Co cię tu sprowadza?
– No cóż – dziewczyna tym razem bardziej się zastanowiła – chciałabym jakoś pani pomóc.
– To bardzo miłe z twojej strony, ale ja potrzebuję pomocy, spytaj kogoś innego – to powiedziawszy znów straciła zainteresowanie dziewczyną.
Wendy westchnęła, nie chciała się od razu rzucać na głęboką wodę, więc postanowiła spróbować jeszcze raz.
– Czego pani tak wypatruje? -- spytała ciekawa, dlaczego kobieta jest tak intensywnie wpatruje się w okropną pogodę.
– Śmierci – odpowiedziała takim tonem, jakby mówiła o słodziutkich kociakach. A Wendy zmroziło do szpiku kości, ale też poczuła nieokiełznaną ciekawość. Zawsze fascynowała się wierzeniami różnych ludów w śmierć.
– Jak to śmierci?
– Ostatnio powiedział mi, że jeszcze tu przyjdzie, więc czekam. – mówiła nie odwracając głowy od okna.
– Powiedział? To znaczy on? Według pani śmierć jest mężczyzną?
– Oczywiście. Młodym dżentelmenem w czarnej pelerynie.
– Proszę? Pani go widziała? Kiedy? – Wendy nie mogła się powstrzymać od dalszych pytań. Kobieta była przekonana, że mówi prawdę ale jak mogła by widzieć śmierć?
– Pytania i pytania. Nie wiem kiedy. Nie liczę dni – odpowiedział tonem w którym słychac było lekką irytację.
– Więc wypartuje go pani codziennnie?
– Nie.
Wendy już wszystko się pomieszało.
– Więc tylko dziś?
– Tak.
– Dlaczego dziś?
– Powiedział, że dziś przyjdzie.
– Skąd pani wie, że to dziś skoro pani nie liczy dni?
Kobieta się zdenerwowała.
– Po prostu wiem! -- krzyknęła. Zaczęły jej ręce drżeć.
Dziewczyna przez chwilę siedziała w ciszy i oswajała się z wiadomościami.
– Może mi pani opisać śmierć i okoliczności jej przyjścia?
– I tak mi nie uwierzysz więc po co strzępić język?
– Pani Różo, dlaczego jest pani taka nie miła? – dziewczyna usłyszała za sobą głos.
Kobieta szerzej otworzyła oczy, wzrok skierowała gdzieś ponad ramieniem Wendy i uśmiechnęła się.
Zanim dziewczyna odwróciła się do tyłu, to koło ich stolika pojawił się niebywale przystojny chłopiec. Spod dużego kaptura wystawały włosy białe jak papier a oczy tak czarne, że przypominały otchłań. Ostre rysy twarzy i niemiłosiernie blada skóra. To wszystko kontrastowało z czarna peleryną. Jej końcówki były postrzępione, jakby potargały je psy.
– Henryku – westchnęła starsza pani.
– Witaj – przywitał się grzecznie, ukłonił i pocałował w dłoń. Następnie wzrok przeniósł na Wendy.
– Dziękuje, że dotrzymałaś jej towarzystwa kiedy ja się spóźniłem – uśmiechnął się lekko i skłonił głowę potem przestał zwracać uwagę na Wendy.
Starsza pani i rzekoma śmierć zaczęli rozmawiać, jak starzy przyjaciele. Opowiadali o dawnych czasach, wspominali, narzekali.
Wendy to wszystko wydawało się jednocześnie dziwne i komiczne. Zaczęła podejrzewać, że padła ofiarą żartu i zaraz ktoś wyskoczy z mikrofonem, i będzie mogła odetchnąć z ulgi. Niestety tak się nie stało.
– Przepraszam – wtrąciła się między zdaniami wymienionymi przez tamtych. -- ee mogę się dowiedzieć o co chodzi? Znaczy. Ty gościu dość podejrzanie wyglądasz a wcześniej pani mówiła jakieś niestworzone rzeczy...
– Ej, ej, ej – chłopak podniósł ręce w geście uspokojenia. – po kolei. Najpierw to wyluzuj a potem będziemy rozmawiać, okej?
Dziewczyna wzięła głęboki wdech.
– Okej.
– A poza tym, nie uczyli cię w domu że nie ładnie przerywać starszym w rozmowie?
Na to nie wiedziała co odpowiedzieć, ale jakim starszym? Chłopak ma na pewno tyle lat co ja – pomyślała.
– Myślę, że powinnaś już iść – powiedział szorstko chłopak.
– Tak, masz rację – dziewczyna poczuła, że nie chce wiedzieć co tutaj się dzieje nawet jeśli to jest w ukrytej kamerze. Wstała i ruszyła jak najszybciej do drzwi. Po drodze wpadła na bezimiennego doktora.
– Co ci tak spieszno? Czyżbyś się wystraszyła?-- naśmiewał się z niej.
– Do widzenia – mruknęła i pognała przed siebie.
– Do następnego – usłyszała jeszcze za sobą cichy śmiech.
Wypadła na dwór i nie zwracając uwagi na deszcz padający prosto na jej odsłoniętą głowę. Zatrzasnęła za sobą furtkę. Cały czas myśli krążyły jej w głowie, czuła adrenalinę w żyłach, w pewnym momencie uświadomiła sobie że jej serce bije tak odkąd chłopak pojawił się w pomieszczeniu. Czyżby to był instynkt przetrwania? Dlaczego? Przecież to niemożliwe żeby to była prawdziwa śmierć, przecież śmierć to raczej... zjawisko niż istota.
– Masz całkowitą rację – usłyszała za plecami cichy głos.
Odwróciła się w mgnieniu oka. To był on. Stał niedbale trzymając ręce w kieszeniach jeansów.
– Czego chcesz? Jak minąłeś tego doktorka? Nie mogłeś... – plątała się.
– Ciągle nie pojmujesz – pokręcił głową. – A wyglądasz na bystrą dziewczynkę. Otwórz umysł, zdołałaś mnie zobaczyć, a to nie jest łatwe,więc dasz radę uwierzyć.
– Co?
Chłopak przewrócił oczami. Podszedł bliżej. Wendy chciała się cofnąć ale było za późno. Dotknął zimnymi palcami jej skroni i przeszył ją prąd. Wszystko zobaczyła inaczej. To co kiedykolwiek przeczytała, zobaczyła, miało głębszy sens. Otworzyła oczy ze zdziwienia.
– Jesteś śmiercią – wyszeptała.
– Nareszcie – chłopak uśmiechnął się szeroko.
– Jak?
Jego uśmiech zmienił się w grymas.
– Może nie tutaj, chodźmy do kawiarni.
Dziewczyna skinęła głową. Było zimno, i mokro kawiarnia to idealny pomysł. Na skraju parku w którym się znajdowali, stała mała przytulna pijalnia kawy. Weszli do ciepłego pomieszczenia i usiedli przy stoliku koło okna.
Wendy odwróciła się by zawołać kelnerkę i spostrzegła, że strój Henrego się zmienił. Zamiast ciężkiego płaszcza miał idealnie skrojoną marynarkę.
Dziewczyna uniosła brew.
– Chyba nie powinnam się dziwić – mruknęła – ale po co zmieniałeś swój super straszny płaszcz grozy? – spytała z przekąsem.
– By super strachliwa kelnerka się nie wystraszyła – odpowiedział naśladując jej ton.
– Przecież...
– Tak widzi mnie. Dziwne by było jakbyś rozmawiała z krzesłem, nieprawdaż?
– No tak.
Kiedy podeszła kelnerka Wendy zamówiła gorącą czekoladę a śmierć mocną kawę.
– Okej, więc mogę zacząć pytać?
– O co chcesz – wzruszył ramionami.
– Jesz i pijesz, jak normalny człowiek?
– No, dlaczego by nie?
– No nie wiem, nie jestem śmiercią.
– Głupie pytanie – stwierdził.
– Śmierć nie powinna być kobietą?
-Chłopak się zaśmiał.
– Zależy gdzie. Są różne, bo ludzie różnie sobie wyobrażają śmierć.
– Więc Polacy, wierzą w przystojnego młodzieńca? Aha, bo uwierzę.
Chłopak westchnął.
– Sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, musiałbym cię wprowadzić w historię.
– Spoko, lubię słuchać – machnęła ręką.
Zanim otworzył usta zjawiła się kelnerka z uroczym uśmiechem i postawiła parujące napoje na stoliku. Dopiero kiedy odeszła Henry mógł podjąć opowieść:
– Na początku była jedna śmierć, owszem była kobietą. Ale można powiedzieć, że się zbuntowała w czasie pierwszej wojny światowej, bo nie wyrabiała przenosić ludzi na druga stronę. Poszła do Szefa ze skargą a ten no cóż, odesłał ją na, jak wy to mówicie? Emeryturę? W zamian powołał tysiąc ludzi zmieniając ich w tak zwanych kosiarzy. Kosiarze to dusze które są w stanie zawieszenia. Mieszkają w swoich ciałach, ale one już dawno umarły.
– Jesteście wampirami?
– Nie, wampiry nie mają duszy my ją mamy.
– No, ale to trochę nie fair, bo wy nigdy nie przejdziecie na druga stronę, nie odpoczniecie.
– Słuchaj dalej, a nie przerywaj. Jesteśmy samowystarczalni. Mamy listę określonej ilości osób jakie mamy zabrać na druga stronę. Dostajemy ją po całkowitej śmierci naszego poprzednika. Z tej listy możemy wybrać jedną osobę która będzie naszym następcą. Ten następca zabija nas całkowicie i sam zostaje kosiarzem. To tak ogólnie, jakieś pytania?
– Pani Róża jest twoim następcą? -- spytała po krótkim namyśle.
– Tak, była pierwszym człowiekiem który mnie zobaczył więc myślałem, że to przeznaczenie. Umieściłem ją w tym zakładzie, żeby mogła spokojnie tam żyć dopuki ja nie skończę swojej listy.
– Dużo ci zostało osób?
– Nie.
Wendy zrobiło się trochę przykro, że nie nacieszy się nowym przyjacielem.
– Jak się odbywa takie przejęcie, mocy? Czy jak to nazwać?
– Kiedy przychodzi pora, następca umiera, ja zawieszam go w stanie pomiędzy. Nie dając mu zupełnie umrzeć, ale też nie pozostaje żywy – chłopak wyjął spod marynarki idealnie biały nóż, od rękojeści w kształcie czaszki po lśniące ostrze. – Następca wbija ten nóż w moje serce i po sprawie.
– Aha – mruknęła.
– Masz coś nietęgą minę. Niedobrze ci? Mów jak coś, żebym zdążył cię stąd wyprowadzić.
– Nie, wszystko okej. Po prostu próbuję to przetrawić.
– Dobrze. To ja się zmywam – wstał od stołu jednym płynnym ruchem.
– Nie! Dlaczego?
– Mam swoje obowiązki, poświęciłem ci aż za dużo czasu, do zobaczenia – patrzył na nią smutnym wzrokiem przez chwilę a potem zanim zdążyła zareagować pochylił się nad nią i pocałował ja w czoło, następnie odszedł szybkim krokiem.
Amy była zdezorientowana coś dziwnego było w jego zachowaniu, to nie był w cale zwykły pocałunek, kiedy dotknął wargami jej czoła to jakby... no cóż dotknęła ją sama śmierć. Przeszedł ją lodowaty dreszcz.
Otuliła się płaszczem. Potem stwierdziła, że czekolada już wystygła, ale nie można jej zmarnować więc ją dopiła i podeszła do baru by zapłacić.
– Pan w marynarce za wszystko zapłacił – usłyszała w odpowiedzi. – powiedz mi gdzie ty znalazłaś takie ciacho? Można zwariować na samym patrzeniu na niego.
– Gdzie go znalazłam? W wariatkowie – odpowiedziała a odeszła, zostawiając osłupiałą kelnerkę.
Po wyjściu z kawiarenki Amy uderzyła ściana deszczu. Mało co widziała, ale brnęła w stronę swojego domu. Poszła na skróty małymi uliczkami, gdzie tak bardzo nie padało.
Nagle poczuła się jakoś dziwnie. Odwróciła się. Ktoś za nią szedł, nie wiedziała czy tak po prostu czy ją śledzi, ale dla pewności przyspieszyła. Znów się obejrzała mężczyzna był jeszcze bliżej niż wcześniej. Nie miała wątpliwości. Ruszyła biegiem, wylot uliczki był już blisko ale postać jeszcze bliżej.
Biegnąc ile tchu wbiegła na pas dla pieszych, ale nie zauważyła samochodu który nie mógł wyhamować. To były sekundy. Zobaczyła blask a potem poczuła paraliżujący ból. Nie mogła się ruszać, leżała na mokrej szosie. Czuła coś ciepłego pod palcami a potem chłód dokładnie taki jak przy pocałunku Henrego. Zamknęła oczy i pochłonęła ją ciemność.
Nie wiedziała ile czasu upłynęło. Godzina? Rok? Otworzyła oczy i zorientowała się, że jest w swoim pokoju, przykryta ciepłą kołdrą, po sama brodę. Koło niej chrapał Henryk, co ona tu robi? Co się stało? -- próbowała sobie przypomnieć. Wróć, Henry?
Jeszcze raz spojrzała w tamta stronę i rzeczywiście smacznie spał. Wyskoczyła z łóżka jak oparzona, ale od razu padła na podłogę robiąc przy tym wielki huk. Nie mogła utrzymać się na nogach, dlaczego?
Hałas obudził chłopaka.
– Co jest? Wendy? Gdzie jesteś? – obudził się od razu kiedy jej nie zobaczył.
– Na podłodze – mruknęła.
Wychylił się zza krawędzi łóżka.
– Co ty robisz na podłodze?
– Nie widać? Odpoczywam, chrapałeś, jak niedźwiedź – odpowiedziała, cała czerwona. Ze złości? Zażenowania, czy wstydu? Nie wiedziała.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że mnie to tak wykończy – powiedział drapiąc się po karku.
– Co wykończy?
– Ee no jak to ty nazwałaś? Przekazywanie mocy? No, więc przekazałem ci moją moc – uśmiechną się przy tym szczeniacko, a Wendy zamarłoby serce gdyby żyła.
– Zwariowałeś?! – krzyknęła kiedy już uświadomiła sobie co to oznacza.
– Nie, oczywiście, że nie – był szczerze zdziwiony. – dopiero teraz wszystko zrozumiałem. Nadajesz się do tego jak nikt inny, a teraz proszę przebij mnie sztyletem i po sprawie.
– No chyba nie! Jak mogłeś? Nie spytałeś mnie o zgodę a teraz chcesz mnie zostawić tak po prostu jakby nic się nie stało? – dziewczyna była coraz bardziej zła w dodatku w kącikach jej oczu zbierały się łzy. Obróciła się do okna, żeby ich nie zobaczył.
Usłyszała, jak chłopak ciężko wypuszcza powietrze.
– Wendy, przepraszam – dotknął jej ramienia, ale ona je zrzuciła. – myślałem że to będzie lepsze niż śmierć. Wendy ty umarłaś tam! Czy chodzenie po tym świecie jeszcze przez jakiś czas nie będzie lepsze od śmierci? To było ci przeznaczone, ja już to zauważyłem teraz pora żebyś się z tym pogodziła.
– Nie mam zamiaru – warknęła obracając w dłoni biały nóż który jej wcześniej dał. – nienawidzę cie – mówiąc to, rzuciła nożem w stronę chłopaka z szybkością jakiej by się nie spodziewała. Nóż trawił celu, dokładnie tam gdzie kiedyś było serce śmierci.
Pozostał po niej tylko kawałek pergaminu. Podniosła go powoli, był bardzo długi. Na pergaminie widniało imię i nazwisko człowieka, miejsce jego śmierci i data. Ostatnią data był 19 kwietnia 2034. spojrzała na pierwsze nazwisko. Już wiedziała gdzie ma się udać. Pomyślała o tym miejscu i osobie.
Sceneria się zmieniła była w białym pokoju z paroma osobami. Na krześle koło okna siedziała starsza kobieta. Spojrzała na Wendy oczami pełnymi łez.
– Tyle na to czekałam – westchnęła po raz ostatni
Hanka Jaczewska
Lęk.
Tylko lęk.
I ta mogiła.
Ta straszna mogiła.
Bo co wesołego w mogile?
Zamknięte oczy.
Blada twarz.
Biała koszula, czarny frak,
Jak na ślub.
Jaki ślub?
Toż to tylko trup.
Tylko trup.
Zwykły trup.
Skąd ten lęk?
Oczy się nie otworzą,
Twarz rumieńców nie odzyska,
Koszulę zeżrą robaki.
Tylko trup...
Ale skąd ten trup?
Agnieszka Gromek
Kostucha''
Potłuczone szkło
Zakrwawiona trawa
Karabin wypadł z rąk
Żołnierza
szare chmury-oczyszczający deszcz
Nie
To szczypiący dym
Śmierć przechadza się po zgliszczach
Zabiera umęczone dusze
Jednym ulgą Innym strachem
Nie powrócą do domów
Bitwa skończona Życia kres
Klęska Zwycięstwo
Otchłań jednaka
potłuczone szkło
Zakrwawiona trawa
H.Jaczewska i A.Gromek
Ja jestem ta,
która staje nad głowami śmiertelników.
Wciąż przesuwam gniewnie palec,
Zatrzymując na krzyżyku.
Wyrok jest nieunikniony.
Kosę wznoszę,
Czynię zamach.
Nikt cię głupcze, nie obroni.
Ów wanitatywny dramat
goni ludzkość od zarania dziejów,
Chociaż nic nie zdziała
nawet nauka przetrwania.
Trwając w lepkiej obietnicy,
spada kosa gdzieś na szyję.
Śmierć okrutna, choć w spódnicy.
Trup szczęśliwy, choć nie żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz