Katarzyna Szewioła-Nagel
Ewakuacja
- Uh, moja głowa. – stęknęłam, podnosząc się z łóżka. Za oknem szarzało, lecz część horyzontu
przesłaniała jakby czerwona łuna. Co u licha? Zerwałam się z posłania i podbiegłam do okna, kiedy
powietrze przecięło kilka helikopterów, robiąc niewyobrażalny hałas. – Jak ja mogłam spać przy
takim harmidrze? – zastanawiałam się. No tak, śpię przecież jak kamień. Rozglądałam się
nerwowo, przyciskając nos do szyby. Obrazy docierały do mojego umysłu wolno, zbyt wolno, bym
mogła je ogarnąć świadomością, która jeszcze wyciągała się rozkosznie w wygrzanej mym ciałem
pościeli. Szybko otrzeźwiałam, jak gdyby ktoś pod nos podstawił mi sole trzeźwiące. Znów te
dźwięki. Położyłam dłonie na uszach, próbując ze wszystkich sił stłumić wrzask syren. Wyły tak
wściekle, że myślałam, iż bębenki mi porozrywa. W głowie pojawiła się myśl o rozpętaniu trzeciej
wojny światowej... Ale przecież to niemożliwe. Komorowski nie jest tak głupi, by zadzierać z
Ruskimi, nie? A może jednak? Moją uwagę przykuło coś jeszcze. Wojsko. Wszędzie wojsko.
Mężczyźni w szarych mundurach z hełmami na głowach, dzierżący karabiny i gestykulujący w
dziwny sposób. Ludzie biegali w tę i we w tę chaotycznie, jakby im ktoś w tyłki powtykał
rozżarzone pręty. Starłam z oczu sen. Przylepił mi się do dłoni. Strzepnęłam nadmiar na podłogę. O
mało nie potknęłam się o próg, idąc do łazienki... Aaaa jeszcze radio. Lubię słuchać audycji i
wiadomości, gdy myję zęby. Cisza. Naciskam pstryczek. Światło się nie zapala, radio nie działa.
Robię minę na wzór tych z Internetu, wyrażającą WTF. I na upartego włączam i wyłączam,
nieistniejące światło. Nie dociera do mnie, że go nie ma, przecież zawsze było. Chyba że szczury
przegryzły przewody albo złomiarze poczęstowali się kablem – zawsze to jakaś atrakcja. Myję te
nieszczęsne zęby zimną wodą, bo prądu nie ma, to i woda nienagrzana. Nie znoszę takiej. Burczę
coś niezrozumiałego pod nosem i jak widmo przedzieram się przez mieszkanie, szukając czystych
ubrań. Zakładam, co popadnie. Muszę wyjść i dowiedzieć się, co się tam wyprawia do cholery.
Przezornie chowam sztylet w bucie, tak na wszelki wypadek. Zawsze to robię, gdy czeka mnie
wyprawa w miejsce, którego nie znam. Brzydki nawyk z wojska. W korytarzu słyszę szuranie i
drapanie. Kurczę, wielkie te szczury. A deratyzację mieliśmy pół roku temu. Zerkam przez judasza.
Najpierw nie dowierzam i odsuwam ciekawskie oko od wizjera, by za sekundę znów je do niego
przytknąć, świdrując otoczenie. Po korytarzyku kamienicy łazi człowiek. Ale sekundę, chodzi
dziwnie, nie widzę jego twarzy, jest zwrócony do mnie tyłem. Odbija się do drzwi sąsiada, słyszę
tylko łup, łup, łup. Dłońmi znów przecieram powieki. Chyba za dużo tych filmów i seriali o
chodzących trupach. Zerkam jeszcze raz i to, co dostrzegłam, potwierdza się. Przede mną chwieje
się i potyka istota ubrana w podomkę ciotki Kryśki z ostatniego piętra. Niewyobrażalnie podarta i
posklejana ciemną substancją. W lot pojmuje, że musi to być krew. Cofam się przerażona, uderzając
kolanem w szafkę – KURWA MAĆ – wrzeszczę i przysiadam na tylnej części ciała. Zatykam sobie
ręką usta, powtarzając w myślach, że zaraz się obudzę, a to, co widzę, to tylko sen. A teraz walnę
się w drugie, tak dla równowagi i wszystko wróci do normy. Oddycham ciężko i zaczynam czuć na
plecach strugi potu. Nie wiem, czy jest on lodowaty, ale skutecznie podrażnia mi włoski na linii
kręgosłupa. Czuję jak przenikają mnie dreszcze. No dobra. Zbieram się z podłogi. Kolano pulsuje
nadal, przypominając mi, że jeszcze żyje. Skradam się po cichu do drzwi. Dla pewności znów
zerkam przez judasza. Odskakuję, bo to, co widzę, wprawia mnie o wywrócenie bebechów na drugą
stronę. Ciotka Kryśka to nie ciotka Kryśka, a raczej gapiące się w moje drzwi monstrum, z którego
odpadają skrawki ciała. Na dokładkę cuchnie. Odór przełazi przez szczeliny w starych drzwiach i
wdziera mi się w nozdrza z upierdliwością godną akwizytora. Rozsiada się wygodnie pod czaszką
jak na wygodnej sofie. Dusi. Otrząsam się, kiedy słyszę znów kolejne łup, łup łup. Tym razem ciało
uderza w moje drzwi. Słyszę, jak paznokcie drapią lakier. Musze się stąd wydostać. Tylko którędy?
Oknem nie wyjdę. To drugie piętro, cholerne drugie piętro, zapyziałej katowickiej kamienicy.
Podbiegam do okna. Z impetem otwieram je na oścież, stare szybki brzęczą w ramach.
- Ej! – wrzeszczę na człowieka na dole.
Nie słyszy mnie. Ponawiam więc krzyk, mając nadzieję, że dotrą do niego moje słowa. Na zewnątrz
hałas jest ogromny. Każde zdanie niknie w nim bez śladu. Wściekam się. Muszę wyjść na zewnątrz.
Widziałam na końcu ulicy kilka opancerzonych wozów oraz grupę ludzi tłoczącą się przy nich.
Radio, mam w komórce radio – przypominam sobie. Może coś nadają, może coś powiedzą, może
to, co widzę, tak naprawdę nie istnieje, a trup drepczący po korytarzyku to nic innego jak
maskarada na Halloween. Super, mam prawie całą baterię! Co za szczęście, że dwa dni temu
ładowałam tego złoma. Załączam. Coś trzeszczy i stęka. Tylko szumy. Czekaj, coś jest. Przytykam
telefon do ucha. Chyba złapałam falę. Ale to nie radio. Do cholery jasnej. Słucham jednak dalej,
trzęsę się coraz mocniej. Zarażeni – słyszę. – Uważajcie na nich! – krzyczy głos. – Nie dajcie się
dotknąć, inaczej wszyscy umrzecie, rozumiesz, sierżancie? Trzaski i tak jeszcze przez dłuższą
chwilę. Znów ten sam głos przerywany jakby dyszeniem – reszta kwarantanna, zabierzcie cywili na
lotniska, tam już na nich czekają. Spieszcie się, długo nie damy rady powstrzymywać sztywnych.
Nie dajcie się... – głos milknie, słyszę tylko zgrzyty. No kurwa, nie jestem nad morzem, żeby się
upajać szumem fal. Trzęsę telefonem. Nic to nie daje. Czas zebrać się do kupy. Przetrząsam moją
„magiczna szafkę”. Gdzieś tu miałam maczetę – syczę przez zęby. Dygocącymi rękami odsuwam
pomniejsze noże. Do niczego mi się nie przydadzą – za małe, za miękkie, niewyważony, eee, to nie
to! W końcu wyszarpuje z samego dołu upragnioną zdobycz. Mocuje przy pasie replikę
francuskiego bagnetu i wkładam w dłoń maczetę, dostałam od znajomego, który podróżował po
świecie. Znał moje upodobania, więc sprezentował mi wymarzoną. Robię kilka wymachów, by
przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Ścinałam nią gałązki w lesie, a nie ludzkie głowy. Nadgarstki
mi drżą. Podchodzę do drzwi. Znów to łup, łup. No nie, to już jest irytujące. Orientuję się, czy aby
nie przybyło głodnych mego ciała trupów. Oddycham z ulgą. Nadal ciotka w poplamionej podomce
z miazgą zamiast twarzy, szczerzy do mnie ząbki osadzone w czarnych dziąsłach. Ale ten rozkład
szybko postępuje – myślę. Stoję jeszcze przez chwilę, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na
drugą. Nie wiem, czy tego chcę. Wyjść trzeba. Odjadą beze mnie, a ja tu utknę z cioteczką na
wieczność. Kopniakiem otwieram drzwi, trup odbija się od ściany, lecz nie upada. Warczy na mnie i
wyciąga w moją stronę cuchnące łapska. Jest powolny, mam przewagę. Biorę zamach i wbijam
maczetę w sam środek zgniłej głowy. Wchodzi jak w masło, lekko, nawet nie musiałam się zbytnio
wysilać. Wyrywam narzędzie z ciała osuwającego się u mych stóp. Słyszę soczyste mlaśniecie i
dostrzegam kawałek mózgu przylepiony do ostrza. Fuj – krzywię się na ten widok, próbując go
zrzucić. Uparty skrawek trzyma się jednak i nie daje za wygraną. Rozglądam się nerwowo wokół.
Cicho. Nie ma szurania i gardłowych pomruków sztywnych. W końcu nachylam się nad zwłokami i
wycieram maczetę w podomkę trupa. Czuję lepkość na palcach. Mam mdłości, chyba się zrzygam.
Nic nie jadłam. Żołądek mi się kotłuje. Postanawiam być twarda i dotrzeć każdym możliwym
sposobem do konwoju, stojącego u szczytu ulicy. Zbiegam po skrzypiących schodkach na dół.
Czuję swąd palonego drewna. Dom po drugiej stronie płonie. Jęzory ognia, liżą zażarcie mury,
lubieżnie i chciwie. Niegdyś beżowa fasada pokryła się teraz warstwą sadzy. Uderza we mnie żar.
Widzę ludzi. Zmierzają w stronę konwoju. Ktoś krzyczy, jeszcze inni machają rękami. Wyczuwam
zachętę do podjęcia biegu. Coś mi w głowie szepce, bym się odwróciła. Czynię to chyba zbyt
gorliwie, bo widok, który zastaję, zwala z nóg. W moją stronę snuje się, potykając o porozrzucane
przedmioty, grupa truposzy. Mlaszczą i charczą jak chorzy na gruźlicę na oddziale zamkniętym
szpitala chorób zakaźnych. Noga za nogą idą, nie patrzą na nic, nie mają oczu. Węszą, obracając
zdeformowane głowy w stronę żywych. Zaczynam biec, czując na sobie ich odór. Znów wdziera mi
się pod czaszkę. Nie mam na niego ochoty. Marzę o czarnej kawie i fotelu. Może być do tego
książka, nawet harlequina przeczytam, tylko na litość grzyba, weźcie to cholerstwo ode mnie.
Najlepiej najdalej. Docieram zdyszana do konwoju. Przestraszony żołnierz patrzy to na mnie, to na
maczetę uwalaną czerwoną mazią.
- Tak, zatłukłam jednego po drodze – wypalam. Świdruje mnie wzrokiem, sprawdzając czy nie
mam żadnych zadrapań albo ugryzień.
- Nic mi nie jest – dyszę.
- Kwarantanna – pokazuje mi ciężarówkę, na której siedzi kilku mężczyzn.
Strzały przecinają powietrze. Grupa zdechlaków doczłapała do żołnierzy. Szybko ich likwidują.
Czuję pod siedzeniem wibracje silnika rozklekotanego wojskowego Jelcza. Ruszamy. Jeszcze raz
omiatam wzrokiem okolicę. Nikogo nie ma.
Droga Śmierci,
Czy błądząc po cmentarzu w tę piękną listopadową noc,
znajdziesz czas, by mnie wysłuchać?
Czy wciąż odpoczywasz po zaduszkach?
Ale Śmierć nigdy nie odpoczywa.
Może nie biadolę, nie krzyczę z rozpaczy w cierpieniu, ale i
tak chcę z tobą porozmawiać.
Mam tak wiele pytań...
Choć nie wiem, czy dobrze jest znać odpowiedź...
Jak wyglądasz?
Nosisz długą, czarną, poszarpaną suknię z kapturem, którym
zasłaniasz swą ohydną twarz?
A może jesteś piękną kobietą, bladą jak śnieg, zimną, ubraną
w lnianą sukienkę, szukającą po prostu towarzyszy w samotności?
Może nagim szkieletem klekotającym kośćmi przy każdym kroku?
Może w ogóle Cię nie widać?
Jesteś niewidzialną siłą, która dręczy ludzi od zawsze?
Skoro nikt nie wie, jak wyglądasz, to dlaczego ludzie się
Ciebie boją?
Może męczysz ich w swoim tańcu...
Albo Twoja kosa przywołuje w nich wspomnienia malutkiego
kłoska zboża na widok żniwiarza?
Czy gdy przychodzisz, oni czują jakiś fizyczny ból?
Czy zadajesz im bolesne ciosy?
I tak z tego starcia wyjdą przegrani- nie musisz się nad
nimi pastwić.
Patrząc na Ciebie widzą tylko koniec,
Zapominają, że to Ty dałaś im widzieć życie tak długo.
Po dłuższym zastanowieniu nie chcę, żebyć mnie odwiedziła-
I tak to mi się później nie przyda.
Po prostu o Tobie zapomnę, przestanę wierzyć.
Nie wierzę, że Tanatos po mnie przyleci i zabierze do
Hadesu.
Nie oddam mu swoich włosów.
Nie wierzę, że spotkam Charona.
Nie wierzę, że będę wspólnie ucztować z Odynem w Walhali.
Nie wezmę udziału w Ragnaroku.
Nie wierzę, że spotkam swoich przodków w Nawii.
Nie wierzę...
Nie wierzę w Ciebie!
Ale skoro w nic nie wierzę, to co będzie potem?
Nic?
Co się stanie z moją skatowaną duszą?
Będę żyć wiecznie?
Przyjdziesz po mnie tak czy inaczej?
Będę się błąkać w nicości?
Odrodzę się znowu?
Nie, bo to też nie wierzę...
Ale chcę wierzyć...
Tylko ty nie dajesz mi wyboru.
Kacper Piasecki
- Udało ci się â Przemówiła Śmierć.
Kacper ze spokojem przyglądał się potężnej postaci, na którą raptem kilka chwil wcześniej zwalił wielką kolumnę. Trzymał miecz równolegle do ziemi, będąc w gotowości do uniesienia go w każdej chwili. Obawa, że pojedynek zaraz zostanie wznowiony kotłowała się z myślą, że skoro raz pokonał Czarną Tancerkę, zrobi to ponownie.
- Należą ci się gratulacje. Rzucenie wyzwania o władzę nad życiem i śmiercią to coś, na co nawet najdawniejsi Starożytni z rzadka się porywali, a jeszcze rzadziej domagali się pojedynku ze mną. Ze wszystkich, którzy stanęli na tej arenie, jesteś dopiero trzecim, który przeżył â W jej głosie było wyraźnie słyszeć szacunek â Nasza umowa brzmiała: jeśli mnie pokonasz, będziesz mógł przywrócić jedną osobę do życia bez konieczności uiszczenia opłaty, a ja zawsze dotrzymuję obietnic, jakie składam.
Mówiąc to, Śmierć rozłożyła swe czarne skrzydła i uniosła się nieco w górę, wyciągając dłonie wnętrzami do siebie. Zerwał się wiatr, który łopotał zarówno pasami materiału zwisającymi jej z pasa, jak i szatami i płaszczem Kacpra. Nagle rozległ się grom i w powietrzu między dłońmi Anioła Pustki pojawiła się mroczna, pulsująca poświata. Wtem, wraz z wyjątkowo silnym podmuchem, rozległ się trzask i nadeszła fala nieprzeniknionej ciemności. Diabłobójca podniósł lewe ramię, by osłonić twarz, gdy poczuł, że wiatr zrywa mu kaptur, a gdy wyczuł, że ten słabnie i miał pewność, iż fala mroku się nie powtórzy, upuścił je. To, co zobaczył sprawiło, że wybałuszył oczy ze zdumienia.
Pomiędzy dłońmi Czarnej Tancerki pojawił się czarny sierp, długi na jakieś pół metra, ewidentnie przypominający kosę, którą Śmierć posługiwała się podczas pojedynku. Klinga bez wątpienia emanowała potężną mocą i każdy centymetr oręża zdradzał, że to potężna broń. Rękojeść była opleciona skórą, o odcień jaśniejszą od głowni, u nasady zwieńczona małym, okrągłym jelcem. Krawędzie ostrza i sztych były poznaczone odrobiną rdzy, lecz było jasne, iż to nie znak zaniedbania, tylko symbol, jak wiele razy ta broń kąpała się we krwi.
Po dłuższej chwili uniosła prawą rękę, w której pojawił się Miecz Życia, zatknięty na długim drzewcu, za który następnie chwyciła. W drugą rękę ujęła sierp, Wiatr zerwał się po raz wtóry, a gdy Śmierć złączyła ze sobą oba artefakty, rozległ się dźwięk dzwonu. Po jakiejś minucie zaczęła powoli opadać, trzymając broń przed sobą. Kacper, czując wagę tego momentu, ukląkł na jedno kolano. Gdy ujął broń, ewidentnie promieniującą mocą, w swe ręce zobaczył na kiju wypisaną złotymi runami inskrypcję: „Życie za życie, trzeba spłacić ten dług”.
- Oto Lanca Życia i Śmierci, symbol Szamana Umarłych, Szamana Śmierci, mojego szamana. By zabrać esencję życia, użyj Sierpa Śmierci â najlepiej przejedź nim po gardle, tak jest najprościej â a potem przebij Mieczem Życia pierś tego, którego chcesz przywrócić do żywych. Zgodnie z naszą umową, ten jeden raz możesz użyć wskrzeszenia bez konieczności zabijania, ale potem już zawsze musisz pamiętać o uiszczeniu opłaty. Jest też kilka innych zasad.
- O czym jeszcze muszę pamiętać? â Ton głosu Kacpra i uniesiona brew wyraźnie wskazywały na pewną nieufność.
- Po pierwsze, dusza pozostaje w ciele przez trzy dni i tylko w tym czasie możesz użyć tych mocy. Potem duch ulatuje i zostaje sądzony, czy trafi do Niebios, Piekieł, czy też najpierw w ramach pokuty będzie służył w moim legionie. Po drugie, ci, którzy zmarli ze starości, nie usłuchają wezwania. Oni już odsłużyli swoje na ziemskim padole. A po trzecie, i najważniejsze, prosiłeś o możliwość przywrócenia do służby życiu tę, która padła w bitwie i jedynie takich ludzi wolno ci wezwać po raz wtóry.
- Czyli, gdybym chciał wskrzesić kogoś, kogo zabiła jakaś choroba, musiałbym stanąć przed wami jeszcze raz? â Tancerka skinęła głową â Jej, ty naprawdę dajesz tylko to, o co się prosi.
- Owszem, ale Lanca ma jeszcze jedną moc â Widząc na twarzy chęć zadania oczywistego pytania, odpowiedziała gładko â Daje ci to możliwość wzywania dusz umarłych, choć to od nich będzie zależeć, czy przyjdą i będą chcieli rozmawiać, a zwykle potrzebują dobrego powodu. To już chyba wszystko.
- Mogę mieć jedno pytanie?
- Tak, choć mogę nie odpowiedzieć.
- Istoty z krwi i kości są w stanie zginąć w każdej chwili, mają zatem pełne prawo, by przynajmniej cię szanować, jeśli nie obawiać się twojej potęgi. Co jednak sprawia, iż nawet Arcydiabły tak bardzo się ciebie boją?
Słysząc to Śmierć delikatnie się uśmiechnęła.
-Dobre pytanie, a odpowiedź jeszcze lepsza. Ode mnie są zależne wszystkie siły tego świata, zatem wszystkie muszą okazać mi choć odrobinę szacunku. Moja dłoń może sprawić, że świat życia opustoszeje, lub mogę ją wstrzymać, przez co opustoszeje Piekło.
- Ciekawe, muszę to powiedzieć - Kacper pokiwał głową â Nawet mnie trochę korci, żeby o to poprosić.
- Możesz próbować, ale odmówię.
- Co? Ale dlaczego?
- Ponieważ taki czyn to ostateczność, na którą nie można się łatwo skusić. Wszystko co żyje, musi kiedyś umrzeć i gdyby nagle wszyscy i wszystko przestało odchodzić, doprowadziłoby to do chaosu nie niewyobrażalną wprost skalę. Wy, ludzie, musicie zabijać, by móc się wyżywić, niezależnie czy chodzi o mięso, czy jarzyny. W obu wypadkach musicie zadać cierpienia, by się nakarmić, dlatego nie rozumiem wegetarian. W końcu warzywa też cierpią, gdy je wyrywacie i przyrządzacie. Ale odbiegam od tematu. Gdyby nic nie mogło umrzeć, z tej jakże prostej przyczyny wszyscy by cierpieli, prawdopodobnie wielu chciałoby wówczas umrzeć. Wielu się mnie boi, myśląc, że śmierć, to koniec, lecz tak nie jest. Jestem tylko przejściem do kolejnej, wielkiej przygody. Obawiać się tego mogą ci, którzy zasłużyli na męki w piekle. Jestem zaprzeczeniem życia, ale to właśnie ja je określam, tak samo jak dobro i zło definiują się wzajemnie.
Kacper przez chwilę trawił to, co usłyszał, pokiwał głową na znak zgody i wstał.
- Muszę przyznać, to była pouczająca rozmowa, ale mam wrażenie, że powinienem już iść -Wyciągnął prawą rękę, w lewej trzymając Lancę â To był zaszczyt poznać symbol sprawiedliwości â Słysząc to określenie, Czarna Tancerka uniosła brwi, prosząc o wyjaśnienie â Śmierć to coś, przed czym nie ucieknie nikt, więc wszyscy są wobec niej równi.
Słysząc to, Śmierć ponownie się uśmiechnęła i uścisnęła podaną Jej dłoń. W oczach obojga widać było wzajemny szacunek i nadzieję, że do następnego spotkania nie dojdzie zbyt prędko. Diabłobójca po chwili cofnął się, rozłożył ramiona i zniknął w rozbłysku światła. Ona wpatrywała się w to miejsce jeszcze przez chwilę, kręcąc głową i myśląc, jakiego niezwykłego człowieka właśnie spotkała. W końcu, po paru minutach wzięła swą kosę i odeszła, obiecując sobie, że podczas następnego pojedynku nie da się tak łatwo oszukać, jednakże gdzieś w głębi duszy zdawała sobie sprawę, iż są to pobożne życzenia, bo choć mogła wiele, w kwestii oszukiwania niewiele się zmieniło, a próbowała już nie raz.
Alice
"Droga do śmierci"
W krainach przez Boga zapomnianych Bezlitośni, śmierć i życie.
Oczy tlące się krwistym szkarłatem,
Odziani szaty skrywająca ich upiorne oblicza.
Galopem poprzez dziedziniec.
Nie skąpiom bata.
Wierzchowce o srebrnej grzywie gniewnie parskają,
W powietrze wybijają się kłęby bielutkiej pary.
Ich oczy- ziejące czarną pustką,w których ogień pali czeluście.
Kulę się w ukryciu, wznoszę głuche biegania o ocalenie.
Szkarłatne tęczówki jeźdźców badają okolicę.
Czujne niczym harty dybiące na swą ofiarę.
Jak na karku zimny oddech czuję ich spojrzenie.
Posłańcy dobywają swą broń, ja szukam ucieczki.
Bez ratunku, żadnego wyjścia.
Zagarną swą zaplatę i oddadzą mi wolność.
Tętent kopty to moja klepsydra,
W której coraz mniej piasku.
Zgrzyta ostrzem zębów czas.
Strach przekrada się przeze mnie niczym złodziej.
Nie jestem Ewą, nie zgrzeszyłam!
A jednak cyrograf został podpisany.
Upadam, szlacham... Nasłuchuję.
Wtem tętent kopyt ucichł, czuje dławiący przedsmak końca.
To moje inferno.
Dawid Bołtryk
Drewniane okna zaskrzypiały głośno. Wiatr szeleścił liśćmi za oknem.
-Na mnie już pora... - rozległ się cichy i bezsilny kobiecy głos.
Zmęczone powieki opadły, aby po chwili otworzyć się i spojrzeć w stronę okna. Tuż przed nim stał wysoki mężczyzna. Kobieta patrzyła na niego przez chwilę. Znajoma sylwetka wywołała w kobiecie falę pięknych wspomnień z młodości. Tajemnicza postać do złudzenia przypominała zmarłego przed laty ukochanego kobiety. Poza jednym. Czarne i głębokie oczy postaci w niczym nie przypominały błękitnych, wesołych oczu męża.
-Mike... - wyszeptała - czy to ty?
Mężczyzna nie odpowiedział na pytanie. Zbliżył się do kobiety na odległość kroku od skraju materaca.
-Wszystko będzie dobrze, skarbie - powiedział głosem należącym do zmarłego partnera kobiety.
Kobieta patrzyła ufnie w ciemne oczy które wbrew pozorom dawały jej poczucie bezpieczeństwa i ukojenie. Z nagich pleców anielskiej postaci rozłożyły się kruczoczarne, rozłożyste skrzydła.
-Wszystko będzie dobrze – powtórzył.
Pochylił się nad kobietą i delikatnie ucałował ją w usta po czym nachylił się do jej ucha i szepnął:
-Nie będzie bolało.
Następnie dotknął czoła kobiety. Poczuła ona ulgę i delikatny uśmiech zagościł na jej twarzy. Z jej ust wypłynął unoszący się w powietrzu biały dym, który mężczyzna pochwycił skrzydłem. W tle usłyszeć można było zatrzaskujące się ostrza. Pocałował ją w czoło i odsunął się. Patrząc na łzę spływającą po kobiecym policzku zatrzepotał skrzydłami aby sekundę później bezszelestnie zniknąć.
***
Tanatos lubił swoją „pracę”. Ostatni oddech człowiek łączył się z uczuciem spełnienia. Mimo tego, iż czerpał przyjemność z uchodzącego życia ludzkiego, bóg śmierci wcale nie był zły i zimny. Był sprawiedliwy, nie mógł sprzeciwić się trzem potężnym Mojrom, które to dawały mu kolejne zadania. Nie odbierał ludziom życia przez swoje kaprysy. Nie on decydował o ich „być albo nie być”. Niestety.
Była noc. Jego następnym przystankiem był szpital. Jeśli można to nazwać przystankiem, bo w organizacjach takich jak ta bywał częściej niż gdziekolwiek indziej. Zmaterializował się w ciemnym pokoiku pełnym urządzeń. Wśród aparatury leżało białe, szpitalne łóżko. Na nim spoczywała kobieta. Z różnych części jej ciała wyłaniały się rurki podłączone do maszyn. Była jeszcze młoda, miała może 30 lat. Ciemne włosy spływały falami po bladych policzkach. Oczy miała zamknięte, jednak bóg wiedział, że były brązowe i duże. Jej klatka piersiowa unosiła się bardzo powoli w górę i w dół. Widać było, że każdy ruch powoli odbierał kobiecie siłę. Mężczyzna podszedł do łóżka chorej. Była nieprzytomna, więc nie było jej dane ostatni raz ujrzeć kogoś kogo kocha. Rozłożył olbrzymie skrzydła i pochylił się nad kobietą. Nagle usłyszał za sobą otwierane drzwi. Obrócił się zdziwiony i popatrzył w ich stronę. W wejściu stał 5-letni chłopiec. Miał ciemne włosy jak postać leżąca w łóżku i piwne oczy. Patrzył na boga ze strachem ściskając pluszowego misia.
- Niech pan nie robi jej krzywdy - usłyszał cichy głosik wydobywający się z ust chłopczyka.
Anioł Śmierci stał przy łóżku zszokowany zastanawiając się jak śmiertelnik jest w stanie go dostrzec. Twarz chłopca wykrzywiona była w grymasie cierpienia, łzy kręciły mu się w oczach.
- Proszę ją zostawić – dodało dziecko.
Tanatos stał jak porażony wsłuchując się w dźwięki aparatury. Patrzył na chłopca który wwiercał swoje duże oczy w jego głowę. Nie wiedział co powiedzieć. Taka sytuacja zdarzyła się mu po raz pierwszy. Chłopiec ciągle powtarzał te same słowa.
- Niech pan nie robi jej krzywdy.
Anioł Śmierci miał już odchodzić, gdy nagle znów usłyszał głos, inny niż chłopca.
- Télos – dźwięk rozbrzmiał po całej sali.
Wytrąciło go to z osłupienia. Zdziwienie zniknęło z jego twarzy i znów wyglądała ona jak z kamienia. Pochylił się na kobietą słysząc w tle coraz głośniejszy płacz dziecka. Pocałował ją w usta i powiedział:
- Nie będzie bolało.
Dotknął czoła kobiety i jaśniejący dym uleciał z jej ust wprost pod potężne skrzydło Pana Śmierci. Dźwięk zamykanych nożyc zlał się z jednostajnym dźwiękiem aparatury i krzykiem młodego chłopca. Tanatos popatrzył ostatni raz na niego i zniknął w momencie gdy cały do sali wbiegły dwie pielęgniarki spychając chłopca z drogi. Przeznaczenia nie oszukasz. Śmierć natomiast jest mu uległa.
Bartosz
Pieprzka
Trzynaste
Prawo Harmonii
Skończyła się kolejna bitwa. Paul
Strong po raz kolejny stracił wielu dobrych żołnierzy, którzy zginęli w starciu
z nieznanymi mu szarymi istotami, które zdawały się nie mieć nawet ciał, bo
były półprzezroczyste.
Miał on jednak nadzieję na szybkie
rozwiązanie problemu. Wśród rasy nieśmiertelnych trwała wojna domowa, a jego
oddział powinien walczyć za Radę. Tymczasem został otoczony przez te
niematerialne istoty i był zmuszony z nimi walczyć.
Tuż przed bitwą dołączył do niego
Quiliat Respondeo. Legenda rasy nieśmiertelnych, członek Rady, znawca języka
bogów i boskich run, a podobno także najinteligentniejsza osoba w całym
multiwersum. Jedyną jego wadą było to, że nie był wojownikiem. Zadaniem, które
mu powierzono, nie było zwycięstwo, a ocena sytuacji i znalezienie najlepszego
jej rozwiązania.
– Czy wiesz już, panie, z czym
walczymy? Czym są te widma? – zapytał Paul Strong po bitwie.
– Rozsądek podpowiada, że magiczną
projekcją. Doświadczenie, że cieniami ukrytymi pod maską iluzji. Oczy, iż
walczymy z duszami, które uciekły z Krainy Śmierci.
– Z krainy śmierci?
– Z Krainy Śmierci. Pisane z
wielkich liter. Multiwersum można przedstawić jako koło, które podzielono na
osiem równych części. Te dwie, które najbardziej nas interesują, to Kraina
Śmierci i Kraina Życia. Nie są one jednak jak równoległe światy, z których
można uciec, a raczej jak wymiary ogólne wszechrzeczywistości. Istnieją obok
siebie jako wpływające na siebie elementy świata, których my nie dostrzegamy.
Przechodzenie pomiędzy nimi jest znacznie bardziej skomplikowane niż podróż z
jednego świata do innego, równoległego jemu.
– Jak więc jest możliwe to, że te
duchy dostały się do naszej, jak to nazwałeś, panie, Krainy Życia?
– Są liczne pęknięcia pomiędzy
naszymi dwoma Krainami, ale zorganizowana grupa nie zdoła się przez nie
przedostać. Portal w Siedmiu Bramach jest zbyt kosztowny pod względem energii.
Można by samemu stworzyć wyrwę w rzeczywistości, by umożliwić przejście, ale to
też bez sensu.
– Dlaczego?
– Bo przez taką dziurę
przedostanie się wszystko: elfy, tytani, krasnoludy, ludzie, anioły i wiele
innych istot. My natomiast widzieliśmy tylko duchy nieśmiertelnych. I to
świetnie zorganizowane duchy nieśmiertelnych. Prawdopodobnie rządzi nimi ktoś z
naszego świata, ale Magia Władzy, pozwalająca zniewolić inne istoty, jest, po
pierwsze, zakazana, po drugie, mało kto ją zna, a po trzecie, potrzeba bardzo
wielkiej mocy, by sprawnie nią władać. Harry Black i Frelia Mens, najlepsi
magowie jakich znam, a znam bardzo wielu magów, wspólnie mieliby trudności z
wykonaniem tego zadania. To nie jest coś, czemu podołałby jakikolwiek
nieśmiertelny.
– Ale przecież sam widziałeś,
panie, że wśród szeregów wroga oprócz duchów byli także żywi przedstawiciele
naszej rasy!
– Ktoś chce pomóc wrogom Rady
doprowadzić do upadku cywilizacji nieśmiertelnych. Książkowych przypadek roboty
tytanów.
– Ale przecież...
– Tak, wiem, Paul. Tytani zniknęli
po tym, jak Hyperion szantażował Stwórcę, by ten zniszczył naszą rasę, albo
wywoła nową Wojnę Bogów. Zapominasz jednak, że to ja z naszej dwójki jestem
geniuszem i zawsze znajduję się o dwa kroki przed tobą. Jestem też członkiem
Rady, więc już dawno temu przeanalizowałem dogłębnie sytuację gatunku, który
stanowił potencjalne zagrożenie dla naszej rasy.
– Ale jak...?
– Nic nie może tak po prostu
zniknąć z multiwersum. Życie bierze się z duszy, która jest formą energii, a w
fizyce jest coś takiego jak Zasada Zachowania Energii, mówiąca o tym, że
energia nigdy nie ginie, a co najwyżej zmienia swoją postać. Wiem jednak, że
nieśmiertelni zazwyczaj pogardzają moją ukochaną nauką, więc powiem to też w
języku magii. Pierwsze Prawo Harmnii brzmi następująco: Świat jest całością.
Nie można nic do niego dodać ani nic z niego zabrać. Wszelkie zmiany w nim zachodzące
pochądzą z niego samego.
– Czyli oni nie zniknęli, tylko
się gdzieś ukryli?
– Zapewne. Nie sądzę jednak, że
zrobiliby dziurę w rzeczywistości tylko po to, by wypuścić duchy. To strata
energii. Jest inny sposób. Hipotetycznie niemożliwy, choć znacznie bardziej
opłacalny, gdyby ktoś był w stanie go zrealizować.
– Jaki to sposób?
– Otwarcie Bramy Dusz.
– Co to za jest Brama Dusz?
– Przejście utworzone w miejscu,
gdzie kiedyś była olbrzymia dziura pomiędzy Krainami. Problem z jej otworzeniem
jest taki, że są dwa klucze i trzeba je przekręcić jednocześnie po obu stronach
Bramy. Trudne, ale wykonalne. Niestety taki czyn silnie wpływa na równowagę
świata. To, że jeszcze nie odczuliśmy jego skutków świadczy o tym, iż Bramę
otwarto niedawno. Trzeba ją zamknąć jak najszybciej. Za wszelką cenę.
Potrzebujemy pomocy. Wysyłam cię po Harry'ego. Natychmiast.
– Ale panuje wojna domowa! Planeta
jest spowita taką siecią zaklęć, że teleportacja jest śmiertelnie
niebezpieczna!
Quiliat wyjął z kieszeni mały nóż
i podszedł bardzo blisko Paula.
– Nie ruszaj się – powiedział mu.
Następnie wyciął mu na czole runę.
Z rozcietej skóry szybko zaczęła wypływać krew.
– Ludzie mają wiele świętych
ksiąg. Niektóre są prawdziwym zapisem słów Stwórcy, a słowa najpotężniejszego z
bogów są jeszcze coś warte. W pewnej z tych ksiąg zapisano: „Nie wolno wam
spożywać krwi, bo w niej jest życie.” To prawda. Właśnie dlatego stworzenia
takie jak wampiry są nieśmiertelne, a nie przez ich klątwę samą w sobie.
Wyciąłem ci na czole Devisim Desintę, boską runę życia. Póki pokrywa ją krew,
nie możesz umrzeć. Teleportuj się do stolicy i sprowadź tu Harry'ego Blacka!
Strong natychmiast wykonał rozkaz.
Respondeo tymczasem wytarł nóż z krwi i schował go do kieszeni, a natępnie
wyjął z niej inny przedmiot. Srebrną monetę, która na awersie miała czaszkę, a
na rewersie postać przypominającą anioła z kosą – była to Śmierć, a raczej był,
bo ten konkretny bóg jest płci męskiej.
Według starej legendy, po Wojnie
Bogów pradawne istoty wykuły dziesięć tysięcy monet z czystej Magii Śmierci.
Chciały je dać bogom jako okup za powrót do życia ich poległych na wojnie
braci. Bogowie się jednak nie zgodzili. Pradawne istoty w napadzie wściekłości
rozrzuciły monety po świecie, nie zważając w ogóle na ich wielką wartość.
Podobno Śmierć tak ich pragnie, że zrobi niemal wszystko, by je zdobyć. Monety
nazwano martwym srebrem, za względu na ich wygląd i magię, z której je
wykonano.
Quiliat właście trzymał jedną
sztukę martwego srebra i rzucił ją przed siebie, mówiąc językiem bogów, w czystym
dialekcie Krainy Śmierci:
– Żądam rozmowy ze Śmiercią!
Moneta zniknęła, a przed nim
pojawiła się trzymetrowa, skrzydlata postać w czarnej pelerynie, trzymająca
olbrzymią kosę, oprawioną w kości. Pod mrokiem jej kaptura nie było widać
żadnej twarzy, lecz najwidoczniej bóg potrafił mówić bez względu na to czy miał
usta, czy też nie, gdyż w komnacie właśnie rozległ się zimny, niski głos, który
mroził krew w żyłach.
– Czego ode mnie chcesz, Quiliacie
Respondeo?
– Abyś zamknął Bramę Dusz. To leży
w zakresie zarówno twoich obowiązków jak i rzeczy będących ci na rękę. Otwarta
Brama niszczy równowagę świat, a wywoływani zamętu nie leży w interesie bogów.
– Tak, ale nic nie jest za darmo,
a ciebie nie stać na moje usługi. Kosztują one Czarne Życzenie, które zdobędziesz
przez pokonanie mnie w pojedynku lub po zapłaceniu mi miliona dusz.
– Więc powiedz chociaż jak mam sam
to zrobić!
– To niemożliwe. Przy Bramie Dusz
panuje tak silna aura śmierci, że żaden nieśmiertelny tego nie przeżyje...
ale...
– Ale bóg zdołałby? To chcesz mi
powiedzieć?! – warknął Quiliat. – Nie udzielisz mi pomocy, bez której wszyscy
są skazani na śmierćź?! Taki z ciebie sprawiedliwy bóg?!
– Milcz! I nie waż się więcej mnie
obrażać! Nawet ja potrzebuję klucza, którego nie mam.
– Podobno są dwa klucze.
– Ale podczas otwierania Bramy
łączą się w jeden.
– Gdzie on jest?
– W obozie waszego wroga. Kilka
kilometrów stąd. Niestety rzucono na niego potężne zaklęcie, które sprawia, że
sam nie mogę go odbić tym nieśmiertelnym. Tylko inny nieśmiertelny może to
zrobić.
– A co, jeśli zdobędę klucz? Wtedy
nam pomożesz?
– Potrzebujesz Czarnego Życzenia,
by zmusić mnie do służby. Martwe srebro wystarczyło, bym się pojawił, ale
osobista prośba samego Harry'ego Blacka nie zmusi mnie do wykonania twego
rozkazu.
– A gdybym miał Życzenie?
– Nie stać cię.
– Nieśmiertelni wyglądają jak
ludzie, ale są od nich różni. Poza ciałem i duszą mamy także ducha, który
sprawia, że po każdej śmierci odradzamy się na nowo, zamiast wędrować do twojej
Krainy.
– Co to ma wspólnego z naszą
sprawą?
– Trzynaste Prawo Harmonii. Duch
nieśmiertelnego jest potężniejszy i więcej warty niż milion dusz.
– Zgoda. Przyjmę twego ducha jako
cenę za Czarne Życzenie.
– A więc go bierz.
Przed Quiliatem pojawiła się
świetlista kula, która była cała istotą jego ducha. Sekundę później zniknęła, a
on stał się człowiekiem. Następnie Śmierć podała mu do ręki przedmiot, który
wyglądał jak czarna perła. Było to Czarne Życzenie.
– Żądam, byś zamknął Bramę Dusz,
gdy tylko któryś z nieśmiertelnych da ci klucz – rzekł władczo człowiek, który
do niedawna był jeszcze nieśmiertelnym, a perła z jego dłoni zniknęła.
– Twoje życzenie jest dla mnie
rozkazem – odparł oficjalnie bóg i rozpłynął się w powietrzu.
***
Godzinę później przybył Harry
Black. Quiliat wytłumaczył mu prawie wszystko. Pominął tylko rozmowę ze
Śmiercią. Następnego dnia z samego rana wymaszerowali razem na czele armii,
która kierowała się na obóz nieprzyjaciela w celu zdobycia klucza do Bramy
Dusz.
– Używajcie Magii Wody – pouczał
magów Harry Black. – Woda to żywioł życia. Umarli nie znoszą jej dotyku.
Sam Quiliat wydawał się tutaj
zupełnie nie na miejscu. Nie miał miecza, różdżki ani żadnej innej broni. Nie
był wojownikiem, tylko naukowcem. Magią prawie wcal nie potrafił władać. W
języku bogów interesowała go bardziej strona techniczna, niż wykorzystanie go w
praktyce. Runami zajmował się nie dlatego, że są niezwykle trudną dziedziną
magii, lecz dlatego, iż wystarczy raz naładować je magią, a będą działały przez
spory szmat czasu. W sumie to nawet nie on je napełniał mocą, a jego
przyjaciółka, Frelia Mens.
Znalazł jednak idealny sposób by
walczyć. Miał trzy stalowe kule wielkości małych jabłek. Każda z nich została
pokryta niezliczoną ilością run. Respondeo musiał tylko kierować za pomocą
myśli trajektorią ich lotem i aktywować odpowiednie runy w odpowiednim czasie.
Mógł za pomocą tych trzech kul wykonać całkiem pokaźną liczbę ataków, jak i
również używać ich do blokowania wrogich zaklęć.
W praktyce wyglądało to
identycznie jak w teorii. Może ci, którzy widzieli ten sposób walki po raz
pierwszy, byli dość zdziwieni, ale szybko się otrząsali z tego stanu, gdyż
skuteczność tej techniki mówiła sama za siebie.
W bitwie, która właśnie się
rozpoczęła, Quiliat sprawnie posuwał się naprzód, równie szybko jak Harry,
który uchodził za jednego z najlepszych wojowników w całym multiwersum. Razem
znacznie wyprzedzili swój oddział, przebijając się za pomocą magii, miecza i
kul Quiliata przez szeregi wrogich duchów.
Gdy przedarli się już przez cała
armię wroga, spotkała ich niespodzinka. Przed nimi stał czteromentrowy, pokryty
czarną łuską olbrzym, który trzymał olbrzymi miecz. To był tytan, znacznie
trudniejszy przeciwnik niż duchy. Respondeo użył dwóch kul, by wytworzyć
magiczną barierę, która odgrodziła ich trójkę od reszty walczących.
Tytani są bardzo potężni. Świetnie
władają wszelkim orężem, a ich magia jest znacznie silniejsza niż ta, którą
posługują się nieśmiertelni. Poza tym, oni byli zmęczeni, a tytan dopiero co
chwycił za broń. Mieli małe szanse na pomyślny rezultat w tym starciu.
Black rzucił w niego błyskawicę,
ale ten zablokował atak i szybko kontratakował, tworząc falę mocy, która
odrzuciła nieśmiertelnego w tył. Respondeo miał tutaj małe pole do popisu.
Jedna kula to dość, by się bronić, ale za mało, by wyprowadzić skuteczny atak.
No chyba, że... całkowicie zrezygnuje się z obrony.
Nadszedł czas, by zrobić to
konieczne, pomyślał, a następnie skierował kulę w nogę przeciwnika. Przeleciała
po eliptycznej orbicie, by temten nie zdołał jej zablokować, a gdy osiągnąła
cel, eksplodowała, rozrywając na kawałki kończynę olbrzyma.
Akcja nie była jednak tak pomyślna
jak się zdaje, bo nim atak Quiliata dobiegł końca, tytan zdołał posłać w jego
kierunku kulę czarnego ognia, która by go zabiła, gdyby nie runy ochronne na
jego pelerynie.
Respondeo stracił przytomność i
padł na ziemię dosłownie w tej samej chwili, co tytan. Nim olbrzym wstał,
dobiegł do niego Black i wbił mu miecz prosto w serce. Czegoś takiego nikt nie
był w stanie przeżyć.
Harry zerwał z szyi martwego przeciwnika
łańcuszek, do którego był przymocowany obsydianowy klucz. Sekundę później
uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Quiliat leżał nieprzytomny, więc...
Jasna Cholera! Bariera opadła,
pomyślał chwilę przed tym, gdy jakaś strzała wbiła mu się w lewe ramię. Jego
przyjaciel znajdował się w gorszej sytuacji. Oberwał silnym zaklęciem, które,
nawiasem mówiąc, pozwolił mu się bronić przed natępnym atakiem, bo przywróciło
mu przytomność, więc mógł zareagować na wojownika, który właśnie zamierzał
dźgnąć go mizerykordią w pierś. Na własne nieszczęscie zdołał jedynie lekko
przesunąc sztylet w bok, dzięki czemu minął o kilka centymetrów serce. Na razie
jeszcze żył, ale rana był śmiertelna. Wojownik sam by go dobił, gdyby nie
armia, która dogoniła już swoich generałów i właśnie pozbyła się osobnika,
który czychał na życie jednego z nich.
Harry podbiegł do niego i wziął
rannego przyjaciela na ręce, po czym teleportował się w bezpiecze miejsce,
leżace z dala od pola bitwy.
– Nie powinieneś tak uciekać –
wykrztusił Quiliat. – Musisz dbać o reputację i honor, jesteś przecież
przywódcą Rady.
– Rada nic nie znaczy w obliczu
zagrożenia życia mojego przyjaciela – odparł Black, a w jego głosie dało się
wyczuć zdenerwowanie.
– Nie pomożesz mi. Nie znasz się
dość dobrze na uzdrawianiu.
– To, do jasnej cholery, wezwę
Jeliss Salus! Ona się zna!
– Już za późno, nie zdążysz. Masz
klucz?
– Tak. Mam sam zamknąć Bramę czy
poczekać na to, gdy do nas wrócisz w następnym życiu.
– Ja już nie wrócę, a ty nie
zdołasz zamknąc Bramy.
– A kto zdoła? – spytał się
skonsternowany nieśmiertelny.
– Tylko bóg przetrwa tak silną
aurę śmierci, jaką emituje Brama.
– To niemożliwe... Nie można
zmusić Śmierci do służby.
– Czarne Życzenie – spróbował
naprowadzić przyjaciela na trop Respondeo.
– Nie zdołałbyś wygrać pojedynku,
a nie mogłeś dać miliona dusz... To wszystko jest niemożliwe...
– Trzynaste Prawo Harmonii.
Nie musiał mówić więcej. Harry był
bystry, zrozumiał słowa przyjaciela.
– Oddałeś własnego ducha w zamian
za Czarne Życzenie? – zapytał cicho, a w jego głosie było zarówno przerażenie,
jak i podziw.
– Tak, musiałem to zrobić.
Przywołaj boga i daj mu klucz. To kupiła moja śmierć. Jego pomoc.
– Nie chcę, żebyś umierał.
– Wiem, Harry, ty dbasz o
przyjaciół. Robisz wszystko, by ich ratować, ale tym razem to ja uratowałem
ciebie... i resztę świata. Jestem coraz słabszy... Przyrzeknij mi jedną rzecz.
Niech to będzie ostatnia przysługa dla starego przyjaciela.
– Mów.
– Nie odchodź tym razem. Tak, jak
po pierwszej wojnie. Może robimy coś nie tak? Może Rada nie jest takim dobrym
wyjściem, jak oboje myśleliśmy? Sprawdź to i napraw, co się da. Przyjrzyj się
też sprawie tytanów. Jeśli Hyperion wróci, czeka was coś o wiele gorszego niż
wojna domowa.
– Masz moje słowo honoru, że to
zrobię.
Quiliat się uśmiechnął.
– Miłego życia, przyjacielu.
– Ono wcale nie jest takie miłe.
To raczej trudna zagadka, której nie mogę rozgryźć.
– Nie dziwię się. Zagadki to w
końcu moja specjalność, nie twoja.
– A co nią nie jest?
– Nic, przynajmniej po tej
stronie. Życie zrobiło się dla mnie nudne, czas zobaczyć, jak jest w tym drugim
miejscu.
– Mówią, że nieśmiertelni nie boją
się śmierci, bo po każdej się odradzają. Ty najwidoczniej złamałeś tę zasadę.
– Nie ja ją wymyśliłem, więc ma w
sobie co najmniej kilka błędów – zripostował Quiliat i spróbował się roześmiać,
ale, biorąc pod uwagę jego stan, nie specjalnie mu się to udało.
– No to powodzenia przy badaniu
życia po drugiej stronie, chociaż tobie zapewne nie będzie potrzebne.
Nie usłyszał już podziękowania.
Mówią, że oczy martwego są puste.
Oczy Quiliata Respondeo były tak głębokie, że Harry omal w nich nie utonął.
***
– Quiliat Respondeo był dzielnym
nieśmiertelnym – odezwał się bóg śmierci, gdy Harry dał mu klucz.
– Za cenę swojego życia zmusił cię
do czegoś, co w efekcie uratuje również świat bogów. Choć tym razem mogłeś
zgodzić się pomóc za darmo. To byłoby sprawiedliwe – odparł chłodno Black.
– Życie nie jest sprawiedliwe i ty
dobrze o tym wiesz – skwitował bóg i rozpłynął się w powietrzu.
– Ale śmierć powinna być... –
mruknął pod nosem nieśmiertelny.
***
Zgodnie z
obietnicą, bóg o imieniu Śmierć zamknął Bramę Dusz, a także, używając swojej
boskiej mocy, sprowadził z powrotem wszystkie zbłąkane dusze do swojej Krainy.
Harry Black
zabrał ciało przyjaciela do stolicy, gdzie pochowano go z wszelkimi honorami w
jednej z krypt Pałacu Wieczności, siedzibie Wielkiej Rady Nieśmiertelnych.
Wiele lat
później, gdy skończyła się wojna domowa, postawiono pomnik Quiliatowi
Respondeo, by nigdy nie zapomniano o jego poświęceniu.
Gdyby ktoś kiedyś
się przyjrzał księdze, którą trzymał posąg, mógłby zauważyć, że jej tytuł to
„Traktat o równowadze świata” Frelii Mens, a strona, na której była otwarta, to
początek rozdziału o Trzynastym Prawie Harmonii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz