sobota, 26 marca 2016

Recenzja: Upadła świątynia - Dominika Węcławek

„Dwie dekady po Zagładzie skuta lodem i pogrzebana pod radioaktywnym śniegiem metropolia wydaje się być martwa. Przyroda jednak nie znosi próżni. Pojawił się ktoś, lub coś, co wabi do siebie ocaleńców, skazując ich na śmierć. Z samego serca stołecznego metra wyrusza więc specjalna ekspedycja. Jej członków łączy niewiele, a różni niemal wszystko. Przeprawa przez wyklęte rewiry, nawiedzone pustkowia i mroczne podziemia okaże się prawdziwym wyzwaniem. Na szczęście rozkazy generała są jasne: dotrzeć do prawdy, nie dać się zabić, wszystkie zagrożenia eliminować bez pytania. Pozostaje tylko jedna wątpliwość, czy aby na pewno na uwadze władz jest dobro całej społeczności Tuneli?”
Dominika Węcławek zdecydowała osadzić akcję w uniwersum „Kompleks 7215”. W skrócie – warszawskie metro po wojnie atomowej. W świecie zapoczątkowanym przez Bartka Biedrzyckiego nie ma nic oryginalnego – widać inspiracje S.T.A.L.K.E.R.-em oraz cyklem „Metro 2033” Glukhovsky’ego. Nie mogę powiedzieć, że wykreowane uniwersum czymkolwiek mnie zaskoczyło, czy też nad wyraz zaciekawiło. Mimo to w „Upadłej świątyni” jest wszystko to, co w rasowym postapo być powinno – mutanty, tunele, bliżej nieokreślone substancje, nieco szajbnięte postaci, które próbują przetrwać w tym nieprzyjaznym klimacie. I wódka, żeby radiację przegnać. Zabrakło jednak powiewu świeżości w tych ciasnych, zatęchłych korytarzach, co nadałoby powieści inny wymiar.
 
W zasadzie nie mogę powiedzieć, że w „Upadłej świątyni” jest jakikolwiek główny bohater, który wybijałby się ponad wszystkich, którego losy śledzilibyśmy od początku do końca. Mamy Lidkę, Stacha, Konewę i Kostię, który z racji wyglądu i swojej przeszłości nieznacznie wybija się spośród całej bandy. Mimo że jest odmienną postacią, nawet intrygującą, to czytelnik nie czuje z nim żadnej, specjalnej więzi. Nie ma parcia, by poznać jego dalsze losy czy też mroczną historię. Ciekawym zabiegiem jest prowadzenie narracji z dwóch punktów czasowych – z jednej strony mamy losy pewnej rodziny tuż po zagładzie, z drugiej świat po 21 latach po zagładzie nuklearnej. Przeskakiwanie z jednego wątku na drugi może z początku być nużące, ale oba te elementy zostały ze sobą zgrabnie połączone. Jednak patrząc na całość, nie można nie odnieść wrażenia, że akcja porusza się w ślimaczym tempie. Dopiero po połowie bohaterowie w końcu wyruszają na zapowiadaną misję. Zanim dojdzie się do kulminacyjnego momentu, odbiorca może najzwyczajniej w świecie przestać interesować się opisywanymi wydarzeniami.
 
„Upadła świątynia” ma jednak wadę, obok której nie można przejść obojętnie. Dialogi do wybitnych nie należą, zresztą nie muszą, zważywszy na wykreowane uniwersum, lecz mimo to powinny trzymać choć minimalny poziom. Dominika Węcławek jakby nie wierzyła, że czytelnik może posiadać wyobraźnię. Przedłużanie samogłosek i wprowadzanie przekleństw, które dodawały jedynie sztuczność do wypowiedzi , nie działało na korzyść książki. Cierpiały na tym również postaci, które poprzez wypowiadane dialogi stawały się infantylne i nieoryginalne wobec siebie.
Od strony graficznej „Upadła świątynia” prezentuje się znakomicie. Ilustracje Rafała Szłapy oraz grafika na okładce Piotra Cieślińskiego oddają ten specyficzny klimat „Kompleksu 7215”, a mapka wydrukowana na wewnętrznej części skrzydełka pozwala rozeznać się co nieco w uniwersum. 
 
„Upadła świątynia” Dominiki Węcławek cudownością treści i formy nie grzeszy. Nie jest to powieść, o którą będą bić się przyszłe pokolenia Stalkerów, przewodnikiem po nuklearnej Warszawie też nie zostanie. Raczej nazwałabym ją czytadłem, nad którym nie trzeba się wielce zastanawiać i nie będzie szkoda, gdy książkę po prostu odłoży się w kąt niedokończoną. Niczym nie szokuje, niczym specjalnym nie ciekawi, ale pojawiają się elementy postapo, które mimo wszystko trzymają przy niej czytelnika.
 
 
- Gumiguta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

statystyka